poniedziałek, 20 lutego 2017

„Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro” Karolina Domagalska

„Prawdziwa wolność to wtedy, kiedy człowiek może decydować, jak chce żyć.” 
Hans Hellmut Kirst 

foto: Wydawnictwo Czarne



Młoda reporterka Wysokich Obcasów, Karolina Domagalska, sięgnęła w swej książce „Nie przeproszę, że urodziłam” po niezwykle kontrowersyjny, wzbudzający lęk, a wśród ludzi Kościoła i wszelkiej maści konserwatystów histeryczne wręcz reakcje temat, jakim jest zapłodnienie pozaustrojowe. Omawiany reportaż w zeszłym roku znalazł się w ścisłym finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, co samo w sobie stanowi już doskonałą rekomendację do zapoznania się z tą ważną lekturą. 

Największe emocje temat procedury in vitro wzbudził w 2007 roku za sprawą Ewy Kopacz, która oświadczyła publicznie, że należy podjąć się refundacji tej metody leczenia niepłodności i postanowiła przedstawić szczegóły swojego planu ówczesnemu premierowi, Donaldowi Tuskowi. W 2008 roku prace nad projektem ustawy bioetycznej zakończyła komisja Gowina. Projekt wzbudził ogromne kontrowersje zarówno pośród zwolenników, jak i przeciwników in vitro. Choć zakładał dopuszczalność tej metody, to poprzez obostrzenia dotyczące samej procedury w praktyce obniżał znacząco jej skuteczność (chodziło o zakaz mrożenia zarodków i nakaz zapłodnienia jedynie dwóch komórek jajowych). Mniej więcej w tym samym czasie ukazała się watykańska instrukcja dotycząca niektórych problemów bioetycznych, zatytułowana Dignitas personae. Temat był również szeroko komentowany w polskich mediach przez ludzi Kościoła, polityków, stowarzyszenia, w tym „Nasz Bocian”. Jedni przyrównywali in vitro do zabawy w tworzenie Frankensteina i stawiali je na równi z morderstwem i aborcją, inni doszukiwali się „bruzd dotykowych” wśród dzieci poczętych w ten sposób, jeszcze inni wskazywali na uśmiercanie ludzkich zarodków podczas procedury, aborcję selektywną. Te i inne, jak słynny „krzyk zarodków”, populistyczne hasła trafiały na pierwsze strony gazet wzbudzając masę negatywnych emocji i odzierając ludzi niepłodnych z godności. 

Słuszne było oburzenie par starających się o dziecko koniecznością tłumaczenia się z własnych wyborów, bezowocnymi próbami wyjaśnienia, że nie chodzi jedynie o egoistyczną chęć przekazania własnych genów, ale o cud rodzicielstwa. Obrzydliwe były także insynuacje, że dzieci poczęte drogą in vitro nie rozwijają się normalnie, nie są równie inteligentne, jak te poczęte naturalnie. Nawet stosunkowo niedawno pewien poseł rządzącej partii porównał dzieci poczęte drogą zapłodnienia pozaustrojowego do truskawek, pozbawionych smaku, a rada Krakowa odrzuciła projekt finansowania z budżetu miasta zabiegów zapłodnienia in vitro. Tymczasem w Częstochowie procedura ta jest finansowana przez miasto już piąty rok z rzędu… 

Nawet jeśli odrzucimy wszelkie polityczne zagrywki i chęć przypodobania się wyborcom i hierarchom Kościoła to muszę przyznać, że zawsze zadziwia mnie poziom argumentacji we wszelkich dyskusjach dotyczących in vitro. Jeśli tę drogę wspomagania rozrodu uważa się za wchodzenie w kompetencje Stwórcy to czymże jest w takim razie transplantologia i czemu dopuszczono do rozwoju takiej nauki. Wszak, jeśli Bóg chciał, żeby serce przestało bić, a nerki pracować, to czemu lekarze ratują życie za wszelką cenę sprzeciwiając się woli Wszechmogącego? Dalej, czemu jeśli tę metodę leczenia niepłodności uważamy za nieetyczną i z gruntu złą dopuszczamy do używania antybiotyków i szczepionek (już niedługo zapewne, ruchy antyszczepionkowe zwiększają bowiem kolosalnie swoją aktywność, a specjaliści, znaczy się znachorzy, zyskują głos w publicznej telewizji), przecież powinniśmy wszystko zawierzyć woli Nieba (z nią się zawsze zgadzać trzeba, jak mawiał Fredro)? Jeśli już dochodzimy do woli, to warto sobie przypomnieć pojęcie wolnej woli, którą to istoty rozumne, czyli my, zostaliśmy obdarzeni nie bez powodu przez Stwórcę (Ci, którzy nie wierzą, mają łatwiej, bo po prostu wolna wola nie podlega u nich dyskusji, jest i tyle, dla celów tej dygresji pomińmy proszę kompatybilizm i inkompatybilizm, podział na wschodnią i zachodnią filozofię etc.), po to, byśmy mogli dokonywać własnych wyborów decydując i ponosząc konsekwencje naszego postępowania. Jednakże w temacie in vitro, aborcji, czy eutanazji okazuje się, że należy pozbawić ludzi, w pierwszych dwóch przypadkach kobiety (jak wiadomo nie dla wszystkich równość między pojęciami kobieta i człowiek jest oczywista) wolnej woli. Tu dochodzimy do słynnego scio me nihil scire, co po części tłumaczy wypowiedzi niektórych polityków i osób potępiających postępy embriologii i technik wspomaganego rozrodu. Czyli wiem, że nic nie wiem, ale się wypowiem. Tyle, że o wiele łatwiej i przyjemniej żyłoby nam się, gdybyśmy zatrzymali się na stwierdzeniu, że skoro nie popierasz in vitro to go sobie nie rób, nie zgadzasz się na aborcję i towarzyszące jej zabijanie – nie dokonuj tych czynów, nie ma przymusu. Tak jak nie ma przymusu, nie powinno być zakazów ww. I taka jest moja filozofia, w skrócie. Tymczasem kończę tę przydługą dygresję, która miała być jedynie wstępem i tłem do zaprezentowania książki Karoliny Domagalskiej. 

Reportaż „Nie przeproszę, że urodziłam” opisuje bardzo szeroko kontrowersje związane ze stosowaniem metody in vitro. Przede wszystkim redefiniuje pojęcie rodziny, dopuszczając do głosu nie tylko heteroseksualne pary starające się o dziecko, lecz także samotne matki spragnione rodzicielstwa oraz pary lesbijskie i gejowskie. Karolina Domagalska rozmówców szuka na terenie Polski, ale podróżuje także do Holandii, Wielkiej Brytanii, Izraela, krajów skandynawskich. Przedstawia różne rozwiązania prawne odnośnie do omawianej procedury, które zastosowały powyższe kraje, pisze o historii metody, o zasadach działania banków nasienia, o dawstwie anonimowym i nieanonimowym, rozmawia z dawcami, rodzicami i samymi dziećmi pochodzącymi z in vitro. Przy czym czyni to z taktem, delikatnością i unikając oceniania rozmówców. 

Książka Karoliny Domagalskiej obudziła we mnie niespodziewanie pierwiastek konserwatywny, o którym nie sądziłam, że kiedykolwiek dojdzie do głosu. I choć daleka jestem od oceniania ludzkich wyborów, a zwłaszcza, jeżeli nigdy nie byłam w podobnej sytuacji, to moje wątpliwości natury etycznej wzbudziły dwie historie przedstawione w reportażu – dawstwo wewnątrzrodzinne oraz reprodukcje post mortem. W pierwszym przypadku nie sposób uniknąć podejrzeń o wywieranie presji na dawców ze strony rodziny, niezależnie od tego, co się mówi. W drugim nie jestem w stanie sobie wyobrazić, w jaki sposób osoba bliska śmierci, na przykład na skutek choroby nowotworowej, mogłaby świadomie zdecydować o posiadaniu potomstwa po odejściu z tego świata. Dostrzegam w tym egoizm krewnych i chęć zatrzymania cząstki ukochanej osoby dla siebie. Niedopuszczalna jest dla mnie sytuacja, w której kobieta w przypadku nagłej śmierci mężczyzny występuje o sądowe pozwolenie na użycie nasienia w celu zapłodnienia. Nikt przecież nie jest w stanie zapytać denata o zdanie. Jest to rażące naruszenie autonomii i praw zmarłego, o ile nie pozostawił w tej kwestii jasno sprecyzowanej woli, na piśmie. 

„Nie przeproszę, że urodziłam” to lektura zdecydowanie warta polecenia. Rozchwiała mnie emocjonalnie, uruchomiła kaskadę myśli i wątpliwości odnośnie do stosowania procedury in vitro. Spowodowała również dalszą chęć zgłębiania tematu leczenia niepłodności. Wzmogła we mnie współczucie dla osób starających się bezskutecznie o dziecko. Nie oceniam ich wyborów i życzę, żeby w końcu spełnili się w roli rodziców. Największe znaczenie ma tu miłość i późniejszy trud wychowania potomstwa, a wybór metody zapłodnienia powinien pozostać sprawą indywidualną. 

Za wypożyczenie egzemplarza książki do recenzji dziękuję serdecznie Gosi z bloga "Czytelniczy". 

„Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro” Karolina Domagalska 
data wydania: 18 lutego 2015 
ISBN: 9788380490161 
liczba stron: 208

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz