środa, 20 sierpnia 2014

“Piana dni” Boris Vian

foto: archiwum własne
Za każdym razem, gdy czytam genialną książkę otwiera się w moim mózgu zapadka i uwalnia pewne błogie wspomnienie z dzieciństwa, to uczucie towarzyszy mi aż do końca powieści. Kiedyś wybrałyśmy się z siostrą i Mamą do Eurodisneylandu pod Paryżem. Wśród miliona atrakcji jest jedna, którą zapamiętałam szczególnie dobrze. Może dlatego, że nie mogłam się od niej oderwać i skapitulowałam dopiero za piątym razem, o ile mnie pamięć nie myli. To był nocny lot Piotrusia Pana nad uśpionym miastem. Wsiadało się do wozu/karety i w całkowitej ciemności wjeżdżało na firmament,a za chwilę noc rozbłyskiwała tysiącem gwiazd, a w dole można było obserwować małe domki rzucające cienie i uwalniające przez okienka żółte kaskady światła z nocnych lampek. Pamiętam, że z zachwytu nie mogłam domknąć rozdziawionej buzi przez jakiś czas, uczucie było takie jakbyśmy naprawdę unosili się w powietrzu, jakby ktoś doczepił nam skrzydła. Te same emocje towarzyszyły mi podczas czytania “Piany dni”, totalny powrót do dzieciństwa. Autor wyśmienicie bawi się słowem, tworzy świat nowych znaczeń, świat baśni i nieprawdopodobnych wydarzeń, w który już od pierwszych stron chcemy się zanurzyc i “polecieć”. Książka zachęca zresztą już samą przedmową. Boris Vian utrzymuje w niej, że istnieć powinny tylko dwie rzeczy: miłość i jazz a "reszta powinna zniknąć, bo jest paskudna". Zaskakująco trafne spostrzeżenie jak na powieść po raz pierwszy wydaną w 1947 roku. I do tego rekomendacja ze strony samego Julio Cortazara...czy trzeba mówić więcej? Przy całej żartobliwej i absurdalnej fabule, książka przemyca też bardzo ważny temat- miłość. Nie będzie jednak happy endu, nawet najpiękniejsze i najbardziej szalone uczucie nie jest bowiem w stanie wygrać ze śmiertelną chorobą. Colin robi wszystko, poświęca cały swój majątek, całe życie by pokonać raka, który zagnieździł się w płucach jego żony Chloe. Sprzedaje nawet swój genialny wynalazek- pianoktajl. Maszyna ta, będąca połączeniem pianina i baru wytwarza koktajle alkoholowe na bazie granej przez muzyka melodii (chciałabym mieć takie urządzenie swoją drogą). Niestety Chloe mimo heroicznej walki z chorobą umiera. No i oczywiście nie można zapomnieć o jazzie, który stale przewija się w tle, głównie są to standardy Duke'a Ellingtona. G E N I A L N E !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz