„Ludobójstwo to nie jest jakaś wyjątkowo krwawa i okrutna wojna. To projekt eksterminacji. Po zakończeniu wojny ocaleni cywile czują silną potrzebę dawania świadectwa; gdy kończy się ludobójstwo, przeciwnie, ci, którzy przeżyli, nieoczekiwanie wybierają milczenie. To zamknięcie w sobie jest porażające.”
„Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy” Jean Hatzfeld
foto: archiwum własne |
Jean Hatzfeld, francuski dziennikarz, korespondent wojenny, pisarz, trzykrotnie odwiedził Rwandę. Pierwszy raz, tuż po maskarze, w 1994 roku, następnie w 2003 roku, kolejno w 2007 roku. Z tych podróży zrodziły się trzy znakomite reportaże:
- „Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy”,
- „Sezon maczet”,
- „Strategia antylop”.
Pierwsza z wymienionych wyżej książek, „Nagość życia”, to zapis wspomnień ocalałych z masakry Tutsi. Reporter oddaje głos czternastu bohaterom. Ich relacje mrożą krew w żyłach, a zarazem są świadectwem nadziei, silnej woli przetrwania. Można by pomyśleć, że świat się kończy - sąsiad zabija sąsiada bez chwili wahania, bez skrupułów, dochodzi do masakr w Kościołach, którym przygląda się biernie duchowieństwo, w popłochu uciekają z Rwandy biali, a Hutu niczym już nieskrępowani, zachęcani przez rząd i wspierani przez interahamwe mordują tysiące ludzi ze śpiewem na ustach. Jean Hatzfeld ogranicza swą opowieść do obszaru powiatu Nyamata, prowincji Bugesera. Na tutejszych wzgórzach od 11 kwietnia do 14 maja 1994 roku śmierć poniosło około 50 tysięcy Tutsi (z 59 tysięcy pierwotnie zamieszkujących ten obszar, czyli pięciu na sześciu Tutsi straciło życie), a świat spokojnie patrzył na tę rzeź. Autor przedstawia świadectwa dzieci, które musiały oglądać śmierć własnych rodziców, opowieści tych, którzy ocaleli z masakry w kościele w N'taramie, a potem wymykali się śmierci na bagnach. Oczy bolą i braknie łez, gdy czyta się o ciężarnych, które musiały patrzeć na śmierć własnych dzieci wyciąganych z ich brzuchów, a następnie były zabijane. Zadziwia skala tego okrucieństwa, powszechny udział Hutu w masakrach. Zdumiewa to, że przerażeni Tutsi znaleźli w sobie odwagę, by opowiedzieć swoje historie białemu, obcemu dziennikarzowi. Hatzfeld jako jeden z nielicznych reporterów zainteresował się losem ocalałych, inni podążyli śladem uciekających do Konga, obawiających się zemsty, Hutu. Nie ma tu patetyzmu, wzniosłych idei, głębokich przemyśleń, agresywnych pytań, jak u Wojciecha Tochmana („Dzisiaj narysujemy śmierć”), autor oddaje głos swoim bohaterom, usuwa się w cień, słucha i wiernie notuje relacje. Dygresje Hatzfelda możemy odnaleźć we wstępach poprzedzających poszczególne rozmowy, a także w rozdziale „Uwagi na marginesie”. Siła tej niewielkiej książki tkwi właśnie w tej prostej konstrukcji, w tym, że autor pozostaje w cieniu, a czytelnik może poznać prawdę o tragicznych wydarzeniach z ust osób, które cudem przeżyły.
W kolejnej części trylogii, „Sezonie maczet” Jean Hatzfeld oddaje głos Hutu, zabójcom zamieszkującym trzy wzgórza, Kibungo, N'tarama i Kanzenze. W przeciwieństwie do pierwszego tomu, gdzie autor spisywał spontaniczne relacje przypadkowo spotkanych osób, które do niego docierały albo były mu przedstawiane przez kolejnych ocalałych, tu mamy starannie wybraną grupę więźniów z Rilimy. Osadzeni to przyjaciele, wspólnicy, którzy razem pracowali na polach, popijali primusa w kabaretach, a później, także razem, przemierzali bagna w poszukiwaniu ukrywających się tam Tutsi. Żaden z nich nie używa sformułowania zabójstwo, ludobójstwo na określenie czynów, których się dopuścili, mówią, że to była praca, polowanie, gonitwa. Beznamiętnie rozprawiają o tym jak pałkami lub maczetami zabijali kobiety, jak szkoda było im kul na noworodki, więc wystarczyło rzucić niemowlęciem o drzewo. U tych ludzi nie widać skruchy, poczucia winy, nie przyjmują do wiadomości, że są odpowiedzialni za zabicie tysięcy niewinnych osób, zrzucają wręcz winę na ówczesne władze. Jeden z więźniów, Pancrace Hakizamungili, mówi: „Bardzo trudno zdobyć się na odwagę, by zabić, jeśli sam musisz podjąć decyzję, by to zrobić, nawet gdy jest to zwierzę. Ale jeśli musisz słuchać poleceń władz, jeśli zostałeś właściwie zmotywowany, jeśli czujesz, że ktoś za ciebie decyduje, jeśli widzisz, że masakra będzie doprowadzona do końca i nie poniesiesz żadnych konsekwencji, czujesz pogodę ducha i spokój. Robisz to bez rozterek.” Bardziej przerażająco brzmią słowa wypowiedziane przez Alphonse Hitiyaremye: „Pod koniec tego sezonu na bagnach byliśmy tak zawiedzeni, że nam się nie udało. Było nam przykro, że wszystko stracimy, bardzo baliśmy się złego losu i zemsty, które już wyciągały ku nam ramiona. Ale w gruncie rzeczy nie czuliśmy się zmęczeni.”
W „Sezonie maczet” Hatzfeld wpada w tę samą pułapkę, w którą wpadłam ja. Wynika to z próby racjonalizowania, jakiegoś uporządkowania wydarzeń w Rwandzie. Zaczęłam, podobnie jak autor, zastanawiać się czy ludobójstwa da się jakoś uszeregować, porównać. Reporter przywołuje w książce Holocaust, masakrę w Srebrenicy i Groznym, ja bym dodała od siebie jeszcze rzeź Ormian. Oczywiście konkluzja jest taka, że każde tego typu wydarzenie to tragedia, nie da się wymierzyć cierpienia ofiar, dla tych, którzy to przeżyli każde z wymienionych bestialstw jest tak samo okrutne. Hatzfeld pisze: „Jednak w nas bestialstwo z Nyamaty budzi większy lęk, jest bowiem absolutne.” Trudno się z tym nie zgodzić. Autor pomiędzy relacjami więźniów, które czyta się z trudem, nie da się bowiem powstrzymać odrazy na myśl o opisywanych czynach, umieszcza informacje o przyczynach ludobójstwa. Mowa tu o propagandzie skierowanej przeciwko Tutsi za rządów prezydenta Habyarimany. Otwarte pozostaje pytanie kto ją zainicjował? Czy problemy rzeczywiście pojawiły się w Rwandzie wraz z pierwszą wizytą białych? Oczywiście kolonializm odegrał tu znaczącą rolę. Kler i administracja uczynili sporo, żeby przeciwstawić jedną grupę drugiej. Antropolodzy pisali krzywdzące, pełne uprzedzeń, rasistowskie rozprawy na temat autochtonów. Hatzfeld wyraża to nawet dosadniej, jego zdaniem te naukowe świadectwa „są tak odrażające i głupie, że wypadają czytelnikowi z rąk”. Lecz nie wszystko jest winą białych, to nie oni podnieśli maczety, nie oni biegali po bagnach za sąsiadami, katastrofa prezydenckiego samolotu to była iskra, która zainicjowała pożar. Niemniej jednak ani duchowieństwo, ani ONZ nie udzieliło pomocy masakrowanym Tutsi i to jest hańba, powód do wstydu, kompromitacja. Podobnie jak doniesienia o prawdopodobnym udziale Francji w ludobójstwie - o szkoleniu bojówkarzy Hutu, czy „Operacji Turkus”. Nie mówiąc już o wypowiedzi ówczesnego francuskiego prezydenta Mitterranda rok po masakrach: "ludobójstwo w krajach takich jak ten nie ma znaczenia".
Oczywiście powyższych informacji próżno szukać w książkach Hatzfelda, finansowanych przez francuskie Ministerstwo Kultury. Jest to jedyny mankament opisywanej trylogii. Informacje o tzw. Francophonie i związanym z nią lękiem przed utratą wpływów w Rwandzie czytelnik może natomiast znaleźć w „Hebanie” Ryszarda Kapuścińskiego oraz „Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana.
W trzeciej części trylogii, zatytułowanej „Strategia antylop”, opatrzonej znakomitym wstępem Olgi Stanisławskiej i pięknymi czarno- białymi fotografiami, Jean Hatzfeld wraca do Nyamaty. Ponownie spotyka się z ocalałymi, a także z zabójcami, którzy na mocy prezydenckiego dekretu w sprawie oskarżonych o zbrodnie ludobójstwa wracają 5 maja 2003 roku na wzgórza. Odtąd rodziny sprawców masakry i bliscy ofiar będą zmuszeni żyć obok siebie, codziennie się widywać, mijać w drodze do pracy, razem uczestniczyć w kościelnych nabożeństwach. Czy pojednanie jest możliwe? Czy można wybaczyć komuś, kto zamordował Twoich bliskich, a teraz z uśmiechem na ustach wyciąga rękę w nieszczerym geście przyjaźni, wraca do uprawy swojego pola, a gdzieś w tyle głowy towarzyszy mu żal, że nie udało się zabić wszystkich Tutsi? Z czego wynika polityka władz? Czy to czysty pragmatyzm, jak uważa Ignace Rukiramacumu: „Pojednanie w naturalny sposób sprzyja zasiewaniu pól”? Czy może rzeczywiście czas postawić kropkę, nie tyle zapomnieć o przeszłości, ile spojrzeć w przyszłość, budować od nowa razem kraj, znowu ręka w rękę, Tutsi i Hutu? Powszechnie wiadomo, że aby wyzbyć się traumy konieczne jest opowiadanie o tragicznych wydarzeniach. Ci, którzy ocaleli nie potrzebują słów pocieszenia (czy w ogóle jest możliwe znalezienie właściwych w tej sytuacji?), a raczej cierpliwego wysłuchania relacji. To zrozumiałe, że nadal odczuwają wątpliwości, lęk przed powtórką wydarzeń z 1994 roku. W tej sytuacji polityka władz wydaje się być kuriozalna, a sznurowanie ust ofiarom, aby nie prowokowali Hutu, dziwaczne. Kogo w ten sposób chronią? Ocalałych czy zabójców? Cassius Niyonsaba mówi: „Surowe zasady polityki pojednania zakazują ocalonym mówić o masakrach, tak jak im się podoba. Mogą to robić tylko wtedy, gdy mają złożyć zeznania, podczas ważnych uroczystości, żałoby czy na posiedzeniach gacacy. Odstępcom grożą kary.” Rozsądek nakazuje żyć, zapomnieć, Hutu próbują być uprzejmi, Tutsi wykazują chęć zgody. Wszystko wydaje się wracać na zwyczajne tory, ale gdzieś w ciemnościach, w oddali, czuć, że wojna nie wypowiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Polecam tę trylogię każdemu. Jest wnikliwie przemyślana, rzetelnie opisuje przytaczane wydarzenia oraz ich prawdopodobne przyczyny, a także obecne konsekwencje. Nikogo nie pozostawi obojętnym.
Warto na koniec wspomnieć, że Jean Hatzfeld był pierwszym laureatem Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. Otrzymał ją za książkę „Strategia antylop”, w 2010 roku.
foto: archiwum własne |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz