sobota, 24 stycznia 2015

„Bóg mordu” Yasmina Reza

foto: archiwum własne
Prawdziwa perełka pióra francuskiej dramatopisarki i aktorki. Dwa małżeństwa spotykają się po tym, jak syn jednej z par wybija dwa zęby, za pomocą kija, drugiemu chłopcu. Cywilizowani, wykształceni ludzie „na poziomie” próbują rozwiązać sytuację bezkonfliktowo. Jednak już na początku trywialnej pogawędki da się zauważyć wzajemną niechęć i pogardę małżeństw. Napięcie stopniowo narasta, podobnie jak skrywane animozje, w końcu wybucha awantura, spadają maski. Gdzie szukać źródeł tej agresji? Alkohol pojawia się na stole już po tym, jak pary zaczynają otwarcie ze sobą wojować, więc to raczej nie on jest tu „wyzwalaczem”, jego konsumpcja jedynie potęguje złość. Na wierzch zaczynają wychodzić prawdziwe poglądy par na temat macierzyństwa, pracy, roli społeczeństwa w procesie wychowawczym. Jeden z mężczyzn odnosi się do wiary w tytułowego „Boga mordu”, usiłuje usprawiedliwić naganne zachowanie swojego syna bagatelizując je. Twierdzi, że w Afryce ośmioletnie dzieci walczą na różnych wojnach, zabijają ludzi maczetami, granatnikami, kałasznikowami i w związku z tym wybicie paru zębów bambusowym kijem to „pikuś”. Mnie najbardziej zabolały poglądy mężczyzn na temat kobiet- te inteligentne, władcze, apodyktyczne rzekomo ich odpychają, natomiast podoba im się zmysłowość, szaleństwo, hormony. Czy nie ma kobiet, które dysponują wszystkimi przedstawionymi atrybutami jednocześnie? Wiele prawdy jest natomiast w słowach jednej z bohaterek, która twierdzi, że mężczyźni to gadżeciarze. Jej mąż praktycznie nie rozstaje się z telefonem komórkowym i jak sam twierdzi jest w nim zamknięte całe jego życie. Przerażające i smutne. Na podstawie sztuki powstał znakomity film „Rzeź”, wyreżyserowany przez Romana Polańskiego. Scenariusz adaptowała sama autorka. Zmiany w porównaniu z pierwotnym tekstem są niewielkie, dotyczą imion, miejsca akcji, podawanego przez gospodarzy spotkania deseru. Gra aktorska jest wyśmienita. Ogromne brawa należą się jednej z par, tej której role odgrywają Kate Winslet i Christoph Waltz. Polecam i sztukę, i film.

czwartek, 22 stycznia 2015

„Kobieta w 1000°C” Hallgrímur Helgason

foto: archiwum własne
Ta książka to dziwaczny koktajl prawdy i fikcji, czarnego humoru, ironii i śmiertelnej powagi, rzadkich chwil szczęścia i bardzo częstych momentów niewyobrażalnego cierpienia. Jest to opowieść o życiu Herbjörg Marí Björnsson, wnuczki pierwszego prezydenta Islandii. Autor próbuje się wcielić w osiemdziesięcioletnią staruszkę i z jej perspektywy opisać kluczowe dla Herry wydarzenia z przeszłości. Jaka była w młodości ta ekscentryczna kobieta zasypiająca z granatem w dłoni, laptopem na kolanach i kartonem papierosów ukrytych pod łóżkiem, umieszczonym w garażu? Co ją ukształtowało? Nie ma tu chronologicznego zapisu historii, traumatyczne przeżycia wojenne przeplatane są anegdotami z czasów współczesnych. Parę razy rzeczywiście zdarzyło mi się zaśmiać, częściej jednak opisywane wydarzenia wywoływały u mnie smutek i złość. Nie chcę tutaj zdradzać treści, ale naprawdę szczegółowego opisu tego, co przydarzyło się bohaterce podczas II wojny światowej nie można czytać spokojnie. Hallgrímur Helgason napisał w przedmowie, że chciał pokazać dwudziesty wiek, konflikt zbrojny oczami kobiet. Rzeczywiście mężczyźni w książce są w najlepszym razie nijacy i niewidoczni, w najgorszym to pozbawione mózgu zwierzęta. Cały czas miałam z tyłu głowy słowa autora na temat feminizmu, którego idee pragnął umieścić w lekturze. Czy mu się to udało? Jeśli feministką można nazwać kobietę wyzwoloną, która gardzi mężczyznami, porzuca własne dzieci dla licznych miłosnych jednorazowych przygód, przyjęć, wygodnego życia...ale czy o to na pewno chodzi? Z pewnością nie o równouprawnienie, słowo- klucz, które pojawia się dokładnie raz, na 351 stronie. Może to miał być żart, z gatunku tych ciężkich. Bardzo podoba mi się natomiast diagnoza współczesnego klimatu społecznego dokonana przez Herrę: „Relatywizm moralny, bezczelność, chciwość, rozpychanie się łokciami. Wszystko pod maską życzliwości, z uśmiechem na ustach, ale prowadzone z bezwzględną konsekwencją.” Cały czas mam nadzieję, że co najmniej połowa opisanych wydarzeń miała miejsce jedynie w wyobraźni autora. Czy rzeczywiście mogli żyć na świecie ludzie bezmyślni na tyle, by powiedzieć o wojnie, że była „dobra”? Pewną podpowiedź, która uzasadnia moje domysły co do autentyczności niektórych anegdot daje nam sam Hallgrímur Helgason: „Rolą pisarza jest przekształcanie rzeczywistości w fikcję i fikcji w rzeczywistość. Musi on sprawić, by ta pierwsza brzmiała jak interesująca opowieść, a druga jak coś, w co czytelnik uwierzy.” Ja nie do końca wierzę, ale książkę polecam. Islandia zagościła w moich myślach i marzę teraz o odwiedzeniu tego pięknego, tajemniczego kraju. Na koniec mała uwaga z cyklu bez związku z treścią. Jeśli chodzi o okładkę, cały czas miałam wrażenie, że spogląda na mnie Karl Lagerfeld, kobieta na zdjęciu jest do niego łudząco podobna.

foto: Pixabay


foto: Pixabay

foto: Pixabay

niedziela, 18 stycznia 2015

„Drzewo migdałowe” Michelle Cohen Corasanti

foto: Pixabay
Nie jest to powieść fenomenalna, ani znakomita jak każą myśleć opisy okładkowe. Książka ta nie jest też zła. Jest dobra, ciekawa, z tym się zgodzę. Niemniej jednak jej poprawność polityczna i propalestyńska propaganda mocno zaburzały mi odbiór tej historii. Tak naprawdę wzruszyło mnie dopiero zakończenie książki. Jest to opowieść o młodym chłopcu- Ahmadzie i jego rodzinie, tło dla przedstawionych wydarzeń stanowi konflikt izraelsko- palestyński. Na bohatera spadają wszelkie możliwe nieszczęścia, utrata dwóch sióstr, pierwszej żony, ojciec zostaje niesłusznie oskarżony o działalność wywrotową i trafia do więzienia na czternaście długich lat, brat niemalże traci życie w wypadku podczas pracy...Wszystkie najgorsze krzywdy jakie możemy sobie wyobrazić dotykają Ahmada, a winą autorka obarcza oczywiście ludność izraelską pochodzenia żydowskiego. Chłopiec natomiast znosi te przeciwności losu ze stoickim spokojem i podniesionym czołem. W tej powieści mieszkańcy Izraela to żądni krwi mordercy, którzy z zimną krwią atakują i mordują niewinnych i szlachetnych Palestyńczyków na oczach opinii publicznej, która nie robi nic, ONZ jak zwykle pozostaje bierne (choć tu rzeczywiście Corasanti może mieć trochę racji, vide Rwanda). Gdy brat Ahmada, Abbas, wstępuje do Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny autorka nie wspomina, że jest to organizacja polityczno- militarna, która dała początek Organizacji Wyzwolenia Palestyny, a część radykalnych członków OWP należała później do Hamasu. Generalnie słowo terroryzm w odniesieniu do działalności Abbasa pojawia się tylko raz, na 350 stronie książki. Bardzo dokładnie są za to opisane zbrodnie Izraela, operacje takie jak „Płynny ołów”, „Focus”, działania zmierzające do zawłaszczenia i zniszczenia Strefy Gazy. Autorka zapomniała dodać, że od połowy 2007 roku obszar ten pozostaje pod kontrolą Hamasu, także niektóre sankcje dotykające jego mieszkańców wydają się być uzasadnione. Niemniej jednak Corasanti skupia się na przedstawianiu trudów życia, przemytu żywności, trudnościach w zdobywaniu edukacji, ale to, że tunelami do bojówek Hamasu trafia przemycana, oprócz podstawowych, koniecznych do przeżycia produktów, broń to już jest temat tabu. Podobnie jak porywanie i wysadzanie w powietrze izraelskich samolotów, albo samobójcze zamachy, w których ginie ludność cywilna. Grunt to pokazać Izrael z jak najgorszej strony i próbować udowodnić, że ten konflikt jest czarno- biały. To tak nie działa, nawet radykalna włoska dziennikarka Oriana Fallaci powiedziała kiedyś, że „niezależnie od rasy, religii czy przekonań politycznych istoty ludzkie zdolne są do wszystkiego, a przewrotność płynie w ich żyłach jak krew, okrucieństwo stanowi część ich natury”. Prawda leży zawsze gdzieś pośrodku. Są w tej książce niezamierzenie komiczne momenty na przykład jak Ahmed tłumaczy profesorowi na uczelni swój pomysł na badania naukowe jakby ten był dzieckiem we mgle, a nie naukowcem albo to jak się złości, że poprzednia narzeczona została zmuszona do poślubienia kuzyna, a jego własną siostrę wydano za starego wdowca z jedenastoma pociechami na pewno z własnej woli. Jednak najzabawniejsze jest poszukiwanie przez żonę bohatera- Jasmine telefonu do Abbasa- terrorysty w książce telefonicznej. Warto sięgnąć po tę lekturę mając jednak w tyle głowy historię i świadomość, że konflikt izraelsko- palestyński nie ma prostego rozwiązania, a świeckie demokratyczne państwo na terenie historycznej Palestyny to niestety mrzonki. 

piątek, 16 stycznia 2015

„Za niebieskimi drzwiami” Marcin Szczygielski

foto: archiwum własne
„Posłuchajcie, oto bajka, 
Stara bajka-samograjka, 
Ale dla was, daję słowo, 
Wymyśliłem ją na nowo.” 
„Jaś i Małgosia” Jan Brzechwa 

Bajki dla dzieci kojarzą się nam na ogół z cudownymi opowieściami o walce dobra ze złem, gdzie zwykle to pierwsze zwycięża. Księżniczki, trolle, elfy, czarownice, piękni królewicze, ropuchy, złe macochy, majestatyczny lew, centaury, fauny i koniecznie odrobina, a czasem dużo więcej magii. To wszystko znajdziemy w baśniach H.C. Andersena, Braci Grimm, C.S. Lewisa. Ja ze swojego dzieciństwa kojarzę jeszcze nieco mroczniejsze „Baśnie włoskie”, „Opowieści Szidikura”, „Baśnie tysiąca i jednej nocy” oraz „Gadka za gadką”- śląskie podania, bajki i anegdoty. Czy w przypadku tej powieści młodzieżowej mamy rzeczywiście do czynienia z bajką? I tak, i nie. To nowoczesna baśń, która zawiera elementy oniryczne, ale duża jej część jest historią życia 11- letniego, wyalienowanego chłopca i jego walki z przeciwnościami losu, walki o akceptację. Łukasz wraz ze swoją wiecznie zapracowaną mamą wybierają się na upragnione wakacje. Niestety dochodzi do wypadku. Trafiają do szpitala, chłopiec po długiej rehabilitacji powoli odzyskuje siły, ale jego mama pogrążona jest w śpiączce. Łukasz trafia pod opiekę krewnej- ciotki Agaty, o której przedtem niewiele słyszał. Początkowo nie darzy kobiety zaufaniem, nie może odnaleźć się w nowym domu- pensjonacie „Wysoki klif” położonym w miejscowości Brzeg. Do czasu aż natrafi na niebieskie drzwi prowadzące do innego świata. Czym będzie dla niego ta podróż w nieznane? Przekroczeniem pewnej granicy? Ucieczką z realnego świata? Czy tylko on jest w stanie przejść przez tajemniczy portal prowadzący do innego wymiaru? Wreszcie, czy na swojej drodze spotka sprzymierzeńców, którzy pomogą mu uratować mamę? Jest pewien okres w malarstwie, który niezwykle do mnie przemawia, który cenię bardziej niż inne i nie ukrywam, że go faworyzuję- secesja. Gdy czytałam o dziwnych ważko-ptakopodobnych stworach zamieszkujących srebrny ogród za niebieskimi drzwiami przed oczami od razu miałam obraz „Dziwny ogród” Józefa Mehoffera. Sporych rozmiarów dzieło, które przedstawia z pozoru sielankową scenę w ogrodzie. Nagi, ogrzewany promieniami słońca śliczny berbeć trzymający w ręku kwiaty malwy, na dalszym planie mama malca i jego opiekunka, wokół pełno zieleni, kwiatów, kwitnących drzew. Jednak patrząc na ten obraz zawsze czuję niepokój, nad chłopcem zawisa bowiem ogromnych rozmiarów ważka, która niszczy tę pozorną niewinność, tak jakby autor chciał przekazać, że szczęście nie trwa wiecznie, trzeba chwytać każdą chwilę, bo zawsze znaleźć się może w zasięgu wzroku coś, co zwiastuje nieszczęście- tu anormalna ważka. Czy rzeczywiście taką niepokojącą rolę odgrywają stwory z bajki Marcina Szczygielskiego? A może bać się powinniśmy tajemniczego Krwawca, który zamieszkuje świat za niebieskimi drzwiami? Tego nie mogę zdradzić. Warto też zwrócić uwagę na symbolikę pojawiających się w powieści barw- dominuje niebieski, srebrny i fiolet, które mi ewidentnie kojarzą się ze snem. Srebrny to kolor uczuć, intuicji, symbolizuje pierwiastek żeński w naszej naturze, niebieski kolor we śnie oznacza spełnienie marzeń. Filoletowa barwa mówi z kolei o wewnętrznej sprzeczności, niemożności pogodzenia potrzeb fizycznych z potrzebami ducha. Tę książkę czyta się szybko, choć ja w zasadzie od początku przewidziałam co się wydarzy, nie umniejszyło to jednak przyjemności, jaką dawała mi ta lektura. Język jest prosty, ale dosyć plastyczny, mamy tu piękne opisy, oczywiście ogromny plus to wzmianki o genetyce, którą Łukasz chciałby studiować. Niestety nie dysponowałam papierowym wydaniem, ale strona tytułowa e-booka jest naprawdę piękna. Na podstawie powieści ma powstać wkrótce film.

czwartek, 15 stycznia 2015

“Troje” Sarah Lotz

foto: archiwum własne
Niesamowita, trzymająca w napięciu powieść sensacyjna. Ponadto książka w książce i o wiele, wiele więcej. W pewien czwartek, nazwany później Czarnym Czwartkiem, w różnych zakątkach globu rozbijają się cztery samoloty. W wyniku tych katastrof giną prawie wszyscy pasażerowie, za wyjątkiem trójki dzieci. Znana dziennikarka- Elspeth Martins podejmuje się dokonania analizy fenomenu Trojga. Na oczach czytelników powstaje książka o tym, jak pewne, trudne do wyjaśnienia wydarzenia, zamieniają się w szereg niebezpiecznych teorii spiskowych. Ludzie, którzy nie potrafią racjonalnie wytłumaczyć tych katastrof i dziwnego zachowania ocalałych dzieci mnożą liczne, nieprawdopodobne wizje wypadków- czy to biblijna Apokalipsa, czy może atak Obcych, spisek rządowy czy czysty przypadek? Pazerność, brak skrupułów, żądza sławy niektórych bohaterów powieści sprawiają, że z fenomenu robi się prawdziwy cyrk. Dzieci, chronione są jedynie przez najbliższych (nie do końca skutecznie, jak się później okazuje, ale ciii...). Reszta świata pogrąża się w religijnej wojnie, szerzą się konflikty, podsycane przez samozwańczych pastorów, którym pieniądze zastąpiły zdrowy rozsądek. Autorka bardzo dobrze pokazuje jak wielkie kulty rodzą się ze strachu, jak łatwo fanatyzm znajduje niszę, wśród przerażonych ludzi, którzy nie umiejąc znaleźć rozsądnego wytłumaczenia zaistniałych wydarzeń poddają się kłamliwej ideologii, pozwalają sobą sterować. Inna sprawa, że w zasadzie jak jakiś kaznodzieja czy też przewodniczący stowarzyszenia ufologów się uprze, to każde zdarzenie- seria katastrof promów, zamachy terrorystyczne, awaria elektrowni jądrowej, katastrofy lotnicze, anomalie pogodowe może uznać za zwiastuny zbliżającego się końca świata, żeby następnie strachem, terrorem siać popłoch u „wiernych”. Fascynująca w tej książce jest nie tylko historia i jej konsekwencje (chociażby nowe sojusze polityczne, rozpad pewnych koalicji, ale ciii...), ale też doskonały pomysł na budowę powieści. Teksty autorki przeplatane są wycinkami z gazet, fragmentami czatów internetowych, transkrypcji telefonicznych rozmów, konferencji przez Skype'a, zapisów z jednej z czarnych skrzynek. Autorka przytoczyła nawet fragment protokołu z sekcji zwłok. Początkowo nie mogłam się w tym odnaleźć- fragment rozdziału jakiegoś tam, później zapis wywiadu, artykuł prasowy, ale w miarę jak brnęłam dalej nie mogłam się oderwać od tej książki. Taki suchy zapis faktów tworzący iluzję bałaganu ma za zadanie uwiarygodnić reporterską pracę Elspeth Martins, o której pisze Sarah Lotz. Dla mnie ta lektura była przyjemnością, ani przez chwilę się nie nudziłam. Polecam.

niedziela, 11 stycznia 2015

“Die Würde ist antastbar” Ferdinand von Schirach

foto: archiwum własne
Jest to zbiór esejów niemieckiego prawnika, które ukazały się na łamach gazety Der Spiegel. Punktem wyjścia większości rozważań Ferdinanda von Schiracha jest artykuł pierwszy, punkt pierwszy Ustawy Zasadniczej Republiki Federalnej Niemiec z 23 maja 1949 roku z późniejszymi zmianami, który brzmi: „Godność człowieka jest nienaruszalna. Obowiązkiem władzy publicznej jest jej poszanowanie i ochrona.”* Autor posługując się licznymi, interesującymi kazusami przedstawia sytuacje, w których godność, wbrew konstytucyjnym zapewnieniom, została naruszona. Schirach próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie jak cenne jest ludzkie życie, czy można przedkładać egzystencję jednej osoby nad żywot innej? Co sprawia, że sprawca przestępstwa zostaje sprawcą? Jak się ma godność ofiary do godności oprawcy? Pisarz, nie ogranicza się jednak tylko to opisywania sądowych procesów i kluczowych problemów naszych czasów, uchyla też rąbka tajemic dotyczących jego życia. Pierwszy raz opowiada o swoim dziadku, członku NSDAP, przywódcy Hitlerjugend, a następnie gauleiterze Wiednia, Baldurze von Schirachu, skazanym w Norymberdze na 20 lat więzienia. Autor wyraźnie odcina się od przeszłości, mówiąc, że każdy pisze sam swoją biografię i „jest tym, kim jest”. Zastanawiałam się czasami czytając te eseje, czy skrajny liberalizm autora, to „głaskanie po głowie” przestępców nie wynika przypadkiem z jakiegoś zakamuflowanego poczucia winy, obciążenia nazwiskiem. Schirach pisze, że w zasadzie dobrze nie znał dziadka, w domu mało mówiło się o jego zbrodniach, o przeszłości, pierwszy szok nastąpił w kolegium jezucikim, do którego uczęszczał, kiedy na lekcji historii zobaczył zdjęcie Baldura von Schiracha w podręczniku do nauki Historii. W eseju dotyczącym młodości w jezuickiej szkole St. Blasien autor odnosi się do doniesień na temat molestowania seksualnego uczniów, mówi jaki mroczny cień kładzie ta afera na wspomnienia beztroskich, szkolnych lat. W artykule na temat sztuki pisania Schirach opowiada z kolei jak wygląda proces twórczy w jego przypadku, mówi następnie o ogromnej pracy wkładanej w wydanie i promocję książki. W jego przypadku pisanie wymaga całkowitego odcięcia się od świata zewnętrznego, samotności, ucieka, wyłącza komputer i telefon, dopiero wtedy może tworzyć. Esencja tego teksu to stwierdzenie, że jako pisarz nie pisze dla pieniędzy i gdyby nie było go na to stać , to nigdy nie zostałby autorem książek. To zawód prawnika umożliwia mu pisanie. Na mnie największe wrażenie zrobiły eseje dotyczące słynnych spraw sądowych, które wstrząsnęły opinią publiczną. Pierwszy z nich zatytułowany „Wahrheit und Wirklichkeit” dotyczy procesów poszlakowych- Vereny Becker, terrorystki, członkini RAFu (Frakcja Czerwonej Armii), skazanej w 1971 roku za udział w przygotowywaniu zamachu na prokuratora generalnego RFN Siegfrieda Bubacka, uniewinnionej w 1989 roku (swoją drogą znikające dowody w tej sprawie doprowadziły do powstania teorii, że w rzeczywistości Verena Becker była podwójną agentką i dzięki temu odzyskała wolność) oraz Jörga Kachelmanna- prezentera pogody oskarżonego o gwałt przez swoją byłą dziewczynę. Po procesie, który zniszczył jego karierę, został uniewinniony. Do dziś nie wiadomo, gdzie leży prawda w tych dwóch sprawach. Drugi esej,”Die Würde der Fürchterlichsten”, swoją drogą najlepszy tekst w tej książce, dotyczy sprawy, jaką wytoczył Magnus Gäfgen rządowi niemieckiemu przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Przypomnijmy, Magnus Gäfgen w 2002 roku porwał i brutalnie zamordował 11- letniego Jakoba von Metzlera, następnie szantażował jego rodzinę, żądał okupu za chłopca. Ówczesny komendant policji Wolfgang Daschner nakazał podwładnym postraszenie mordercy torturami, aby wymusić na nim zdradzenie miejsca ukrycia Jakoba (wierzył, że ten jeszcze żyje i czeka na pomoc). Daschner i jego podwładny zasiedli następnie na ławie oskarżonych pozwani przez Magnusa Gäfgena, który przedstawił siebie jako „ofiarę agresji, zniewolenia i przymusu”. To właśnie wtedy ukuto w niemieckim prawie termin tzw. „tortury ratunkowe”. Jeszcze jedna ciekawa rzecz dotycząca tej sprawy to postępowanie obrońcy Gäfgena, który nakłonił przestępcę do ponownego złożenia zeznań, bez tego dzieciobójca nigdy nie zostałby skazany i mógłby wyjść na wolność (sąd pierwsze, wymuszone zeznania odrzucił). Ferdinand von Schirach nie boi się poruszać kontrowersyjnych tematów, pisze o ważnych procesach sądowych, filozofuje, skłania do refleksji i poszukiwań. Oprócz wspomnianych wyżej spraw mówi o skargach osadzonych w niemieckich więzieniach na postpenitencjarny areszt prewencyjny (jego wydłużenie z 10 do 18 lat umożliwiła zmiana przepisów w 1998 roku), opowiada o prokuratorach będących obecnie medialnymi gwiazdami, w jednym z esejów przybliża sylwetkę fotografa- Leo Rosenthala oraz reportera sądowego- Paula Schlesingera (pseudonim „Sling”), mówi o zakazie palenia papierosów jako o naruszeniu wolności człowieka, porusza tematy związane z paktem fiskalnym i europejską unią monetarną, a w jednym z artykułów jest mowa o diagnostyce preimplantacyjnej. Kolejny plus to dobór cytatów, w eseju na temat palenia autor zamieszcza tekst na temat palenia zaczerpnięty z „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna, w artykule dotyczącym kolegium St. Blasien cytuje „Powrót do Brideshead” Evelyna Waugha, w tekście na temat pracy prokuratora przytacza maksymę autorstwa Bacona: „Semper aliquid haeret”. Gorąco polecam wszystkim tę lekturę, spędzała mi sen z powiek przez tydzień, mimo niewielkiej objętości. Znakomita książka.
* źródło: http://www.de-iure-pl.org/gesetze/recht/verfassung/text/1,1,741,DE,PL,.html

piątek, 9 stycznia 2015

„Tarantula” Thierry Jonquet

foto: archiwum własne
Znakomita, trzymająca w napięciu powieść, raczej dla ludzi o mocnych nerwach i do jednokrotnego przeczytania. Książka robi wrażenie przy pierwszym czytaniu właśnie ze względu na zaskakującą fabułę. Kiedy już znamy wydarzenia i znika element zaskoczenia powrót do tej lektury nie robi piorunującego wrażenia, przetestowałam to wczoraj. Lekarz, odnoszący sukcesy chirurg plastyczny- Richard Lafargue przetrzymuje w zamkniętym pokoju swojej willi tajemniczą Ewę. Czy to jego słaba psychicznie małżonka, którą odizolował dla jej dobra od reszty społeczeństwa? Czy może ma obsesję zazdrości, gdyż kobieta jest wyjątkowo piękna? A może jest to jeden z jego eksperymentów medycznych? Prawda leży zupełnie gdzie indziej i jest przerażająca. Mamy tu do czynienia z brutalną zbrodnią, której następstwem są wydarzenia opisane w powieści, zło rodzi kolejne zło. Równolegle do historii Ewy i Richarda prowadzony jest wątek Alexa Barny'ego, bandyty, który napadł na bank. Losy tych trojga łączą się, jak i dlaczego- nie mogę powiedzieć. Autor stawia przed czytelnikami szereg pytań, ale chyba najważniejsze dotyczy zemsty. Czy brutalna, perfidna, wyrafinowana zbrodnia stanowi właściwą „zapłatę” za podobny akt? Jak łatwo ofiara może zamienić się miejscami z katem? Czy kiedy chronimy godność ofiary mamy prawo by jednocześnie pozbawić podstawowych praw przestępcę? Nie bez powodu Konfucjusz mawiał: „Zanim wyruszysz na zemstę, wykop dwa groby”. Jeden z nich przeznaczony jest dla mściciela, który musi odrzucić moralność, znane nam wartości, a nawet człowieczeństwo by dokonać vendetty, a po dokonaniu zbrodni przestaje być tym, kim był. Jad tytułowej tarantuli zatruwa serce zarówno kata, jak i ofiary. Na podstawie powieści powstał film „Skóra, w której żyję”. Pedro Almodóvar, którego obrazy uwielbiam, tym razem mnie rozczarował. Pierwszy raz sięgnął po materiał literacki, moim zdaniem był to błąd. Film nie jest wierną książce ekranizacją, reżyser dodał mnóstwo własnych wątków (w tym charakterystyczny obraz matki, który przewija się w prawie każdym jego dziele), zmienił imiona postaci, nagiął fabułę, dodał nowych bohaterów (oprócz matki, między innymi postać prezydenta Instytutu Biotechnologii). Na kanwie powieści powstał nowy obraz, inna wizja, czy lepsza? Niestety nie. Przyznam, że nie rozumiem fenomenu popularności tego filmu. Broni się jedynie gra aktorska Antonio Banderasa i Eleny Anayi, którzy odtwarzają role głównych bohaterów. Lekturę zdecydowanie polecam, film warto obejrzeć z ciekawości.

niedziela, 4 stycznia 2015

„Miedzianka. Historia znikania” Filip Springer

foto: archiwum własne
Fascynujący, doskonale napisany reportaż o miasteczku, które pewnego dnia zniknęło z mapy, zostało zlikwidowane, wymazane 13 maja 1972 roku na mocy decyzji Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu. Jestem pewna, że gdyby w greckich mitach było ziarenko prawdy to wybrakowaną, bo pozbawioną nadziei, glinianą beczkę z wszelkimi nieszczęściami Pandora wraz z Epimeteuszem otworzyliby dokładnie w miejscu, w którym znajdują się dziś ruiny miejscowości Kupferberg- Miedzianka. Miasteczku, które przetrwało siedem wieków, dwie światowe wojny, z którego w popłochu uciekali Niemcy, a Sowieci złupili cały uran jaki tylko się dało, tak naprawdę nic nie zostało oszczędzone. Pożary, nieszczęścia, głód, osunięcia ziemi, wypadki, maszerujące oddziały Hitlerjugend, później żołnierze radzieccy i ich zbrodnie na wyzwalanych terenach, pylica promieniotwórcza tamtejszych górników, prześladowania ludności przez władze PRL. Były też „lata tłuste”, miasto stanowiło niegdyś atrakcję turystyczną, przyjeżdżano tu by odpocząć, nacieszyć oczy pięknymi widokami, posilić się w gospodach i napić warzonego na miejscu „Złota Miedzianki”, piwa o unikalnym smaku. Dość powiedzieć, że swe pierwsze kroki w browarnictwie stawiał tu nie kto inny, jak słynny właściciel Spiża – restauracji na wrocławskim rynku, klubu w Katowicach oraz Pałacu w Miłkowie. Książka ta to nie tylko zapis suchych faktów na temat Kupferbergu, nie jest to wyłącznie drobiazgowy opis historii powstania, rozwoju i upadku miasteczka, to przede wszystkim niezwykle ciekawa kronika losów ludzi, na których pobyt w Miedziance odcisnął swe piętno. Autor obiektywnie przedstawia tych dobrych, złych, zwyczajnych, biednych i tych lepiej sytuowanych oraz ich dzieje. W usta jednej z bardzo kontrowersyjnych postaci wkłada zaskakująco trafne słowa: „Mamy piękną historię, piękną literaturę i mnóstwo pięknego chamstwa. W którejś z książek Wańkowicza jeden z jego rozmówców zapytał go, czy to picie wódki jest najtrudniejszą cechą Polaków. Wańkowicz odpowiedział, że picie nie jest problemem. Problemem jest bezinteresowna zawiść.” Trudno się z tym nie zgodzić. Czy to zazdrość, zawiść sprawiała, że kolega donosił na kolegę, a później cała rodzina pomówionego znikała bez wieści w czasach wydobycia uranu? Czy to nienawiść i chęć zemsty kazała plądrować poniemieckie domy, kościół ewangelicki, pałac, a nawet nagrobki w poszukiwaniu skarbów? Czyta się tę książkę jednym tchem. Nie mogłam się oderwać. Pochwalić należy nie tylko język, ale również sposób snucia tej opowieści. Uśmiechnęłam się na wspomnienie Prudnika, rodzinnej miejscowości mojego Taty oraz na myśl o weselu jednej z kuzynek, które odbyło się w Pałacu w Miłkowie. Z zainteresowaniem śledziłam wzmianki o krzyżach pokutnych, zabytki jurysdykcji karnej na Śląsku to bowiem moja ostatnia fascynacja. W tym roku, jeśli czas pozwoli, ponownie przeszukam okolice moich Teściów, w zeszłym roku „upolowałam” krzyż pokutny w Ligocie Książęcej, oczywiście postaram się też dotrzeć do pozostałości po Kupferbergu. „Miedzianka. Historia znikania” to znakomita lektura, pozycja obowiązkowa dla miłośników odkrywania tajemnic, fascynujących historii. Polecam.

piątek, 2 stycznia 2015

“Wywiad z sobą samą. Apokalipsa” Oriana Fallaci

foto: archiwum własne
Jest to kolejna odsłona rozważań, które autorka rozpoczęła w książce „Wściekłość i duma”, a następnie kontynuowała w „Sile Rozumu”. Ostatni raz słynna włoska dziennikarka podejmuje próbę ostrzeżenia ludzi Zachodu przed grożącym im z rąk islamistów niebezpieczeństwem. W tym dziwnym wywiadzie, który prowadzi sama z sobą nie skupia się jednak tylko na zbrodniach terrorystów, opowiada też o swojej walce, swojej chorobie- raku, który ją ostatecznie pokonał. Wreszcie przyznaje, że „niezależnie od rasy, religii czy przekonań politycznych istoty ludzkie zdolne są do wszystkiego, a przewrotność płynie w ich żyłach jak krew, okrucieństwo stanowi część ich natury”. Wyśmiewa twór zwany Umiarkowanym Islamem, ale jednocześnie oddaje sprawiedliwość tym muzułmanom, którzy otwarcie potępiają terroryzm i odcinają się od niego. Ciekawie opowiada o włoskiej polityce, komentuje również szeroko reelekcję prezydenta Busha, wojnę w Iraku, pisze o swoim przypadkowym spotkaniu z Osamą Bin Ladenem w Bejrucie (1982 rok) oraz porusza temat homoseksualizmu. Otwarcie mówi o swoim rozczarowaniu Corriere della Sera, polityką Unii, jedynie Stany Zjednoczone uważa za ostoję demokracji (oraz Izrael). Gdy czytałam tę książkę przypomniałam sobie o fudze. Jest to utwór muzyczny, oparty na polifonii, składający się z dwóch lub więcej głosów. Fuga oznacza ucieczkę, mamy tu temat, który stanowi odnośnik, pozwala się zorientować w dziele, oraz liczne powtórzenia tego motywu, odpowiedzi. Te, które dokładnie, co do interwału wiernie odtwarzają temat są realne, takie, które go zmieniają stanowią odpowiedź tonalną. Nie będę się tu zagłębiać dalej w kontrapunkty, codę i łączniki oraz sylwetkę Jana Sebastiana Bacha, który był niekwestionowanym mistrzem tej struktury muzycznej. Chcę powiedzieć, że Oriana Fallaci zdaje się dokładnie wiedzieć, co to takiego fuga i takie wrażenie sprawia właśnie w „Wywiadzie z sobą samą”. Zadaje pytania samej sobie, temat przewodni to rak terroryzmu islamskiego, który zżera Europę, odpowiedź realna to stałe powtarzanie mantry na temat zagrożenia, jakie niesie ze sobą zbyt liberalne traktowanie nieasymilujących się imigrantów muzułmańskich, odpowiedź tonalna to jej rozważania na temat raka płuc, jej osobistej tragedii. To jej pożegnanie z Życiem. Najpiękniejsze zdanie jakie przeczytałam w tej książce to afirmacja życia: "Żarliwie kocham Życie, rozumie mnie Pani? Jestem absolutnie pewna, że Życie jest piękne, nawet kiedy jest straszne, że narodziny to cud nad cudami, że życie jest najpiękniejszym z darów.[...] Prawdą jest, że choć znam ją dobrze, nie rozumiem Śmierci. Rozumiem tylko, że jest to część Życia i że bez tego marnotrawstwa, za jakie uważam Śmierć, Życie by nie istniało". Ponadto, tak jak w poprzedniej “Sile Rozumu”, Fallaci wyraźnie pisze o tym, że dla niej liczy się to, żeby czytający jej książki wyciągali wnioski, znajdowali w sobie odwagę do poszukiwania na własną rękę, do weryfikowania jej zapisków, do polemizowania z rzeczywistością, do porzucenia bierności. Autorka zaznacza, że aby akceptować jakąś osobę, żeby ją szanować niepotrzebna jest jednomyślność, każdy ma bowiem prawo do własnej opinii. Ogromny plus tej lektury stanowią rozważania na temat imperatywu kategorycznego Kanta i „Państwa” Platona. Naprawdę warto zapoznać się z tą książką, ja nie utożsamiam swoich poglądów w 100% z poglądami autorki, niemniej uważam, że Fallaci była bardzo dobrą obserwatorką życia, mądrze pisała o upadku społeczeństwa, o haniebnym odcinaniu się od korzeni, o tym jak w codziennym biegu po więcej i lepiej zapominamy, że ciąży na nas obowiązek przekazania niematerialnych wartości tym, którzy przyjdą po nas, naszym dzieciom.