środa, 29 lipca 2015

Trylogia afrykańska Jeana Hatzfelda

„Ludobójstwo to nie jest jakaś wyjątkowo krwawa i okrutna wojna. To projekt eksterminacji. Po zakończeniu wojny ocaleni cywile czują silną potrzebę dawania świadectwa; gdy kończy się ludobójstwo, przeciwnie, ci, którzy przeżyli, nieoczekiwanie wybierają milczenie. To zamknięcie w sobie jest porażające.” 
„Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy” Jean Hatzfeld 

foto: archiwum własne
Jean Hatzfeld, francuski dziennikarz, korespondent wojenny, pisarz, trzykrotnie odwiedził Rwandę. Pierwszy raz, tuż po maskarze, w 1994 roku, następnie w 2003 roku, kolejno w 2007 roku. Z tych podróży zrodziły się trzy znakomite reportaże: 

  • „Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy”, 
  • „Sezon maczet”, 
  • „Strategia antylop”. 

Pierwsza z wymienionych wyżej książek, „Nagość życia”, to zapis wspomnień ocalałych z masakry Tutsi. Reporter oddaje głos czternastu bohaterom. Ich relacje mrożą krew w żyłach, a zarazem są świadectwem nadziei, silnej woli przetrwania. Można by pomyśleć, że świat się kończy - sąsiad zabija sąsiada bez chwili wahania, bez skrupułów, dochodzi do masakr w Kościołach, którym przygląda się biernie duchowieństwo, w popłochu uciekają z Rwandy biali, a Hutu niczym już nieskrępowani, zachęcani przez rząd i wspierani przez interahamwe mordują tysiące ludzi ze śpiewem na ustach. Jean Hatzfeld ogranicza swą opowieść do obszaru powiatu Nyamata, prowincji Bugesera. Na tutejszych wzgórzach od 11 kwietnia do 14 maja 1994 roku śmierć poniosło około 50 tysięcy Tutsi (z 59 tysięcy pierwotnie zamieszkujących ten obszar, czyli pięciu na sześciu Tutsi straciło życie), a świat spokojnie patrzył na tę rzeź. Autor przedstawia świadectwa dzieci, które musiały oglądać śmierć własnych rodziców, opowieści tych, którzy ocaleli z masakry w kościele w N'taramie, a potem wymykali się śmierci na bagnach. Oczy bolą i braknie łez, gdy czyta się o ciężarnych, które musiały patrzeć na śmierć własnych dzieci wyciąganych z ich brzuchów, a następnie były zabijane. Zadziwia skala tego okrucieństwa, powszechny udział Hutu w masakrach. Zdumiewa to, że przerażeni Tutsi znaleźli w sobie odwagę, by opowiedzieć swoje historie białemu, obcemu dziennikarzowi. Hatzfeld jako jeden z nielicznych reporterów zainteresował się losem ocalałych, inni podążyli śladem uciekających do Konga, obawiających się zemsty, Hutu. Nie ma tu patetyzmu, wzniosłych idei, głębokich przemyśleń, agresywnych pytań, jak u Wojciecha Tochmana („Dzisiaj narysujemy śmierć”), autor oddaje głos swoim bohaterom, usuwa się w cień, słucha i wiernie notuje relacje. Dygresje Hatzfelda możemy odnaleźć we wstępach poprzedzających poszczególne rozmowy, a także w rozdziale „Uwagi na marginesie”. Siła tej niewielkiej książki tkwi właśnie w tej prostej konstrukcji, w tym, że autor pozostaje w cieniu, a czytelnik może poznać prawdę o tragicznych wydarzeniach z ust osób, które cudem przeżyły. 

W kolejnej części trylogii, „Sezonie maczet” Jean Hatzfeld oddaje głos Hutu, zabójcom zamieszkującym trzy wzgórza, Kibungo, N'tarama i Kanzenze. W przeciwieństwie do pierwszego tomu, gdzie autor spisywał spontaniczne relacje przypadkowo spotkanych osób, które do niego docierały albo były mu przedstawiane przez kolejnych ocalałych, tu mamy starannie wybraną grupę więźniów z Rilimy. Osadzeni to przyjaciele, wspólnicy, którzy razem pracowali na polach, popijali primusa w kabaretach, a później, także razem, przemierzali bagna w poszukiwaniu ukrywających się tam Tutsi. Żaden z nich nie używa sformułowania zabójstwo, ludobójstwo na określenie czynów, których się dopuścili, mówią, że to była praca, polowanie, gonitwa. Beznamiętnie rozprawiają o tym jak pałkami lub maczetami zabijali kobiety, jak szkoda było im kul na noworodki, więc wystarczyło rzucić niemowlęciem o drzewo. U tych ludzi nie widać skruchy, poczucia winy, nie przyjmują do wiadomości, że są odpowiedzialni za zabicie tysięcy niewinnych osób, zrzucają wręcz winę na ówczesne władze. Jeden z więźniów, Pancrace Hakizamungili, mówi: „Bardzo trudno zdobyć się na odwagę, by zabić, jeśli sam musisz podjąć decyzję, by to zrobić, nawet gdy jest to zwierzę. Ale jeśli musisz słuchać poleceń władz, jeśli zostałeś właściwie zmotywowany, jeśli czujesz, że ktoś za ciebie decyduje, jeśli widzisz, że masakra będzie doprowadzona do końca i nie poniesiesz żadnych konsekwencji, czujesz pogodę ducha i spokój. Robisz to bez rozterek.” Bardziej przerażająco brzmią słowa wypowiedziane przez Alphonse Hitiyaremye: „Pod koniec tego sezonu na bagnach byliśmy tak zawiedzeni, że nam się nie udało. Było nam przykro, że wszystko stracimy, bardzo baliśmy się złego losu i zemsty, które już wyciągały ku nam ramiona. Ale w gruncie rzeczy nie czuliśmy się zmęczeni.” W „Sezonie maczet” Hatzfeld wpada w tę samą pułapkę, w którą wpadłam ja. Wynika to z próby racjonalizowania, jakiegoś uporządkowania wydarzeń w Rwandzie. Zaczęłam, podobnie jak autor, zastanawiać się czy ludobójstwa da się jakoś uszeregować, porównać. Reporter przywołuje w książce Holocaust, masakrę w Srebrenicy i Groznym, ja bym dodała od siebie jeszcze rzeź Ormian. Oczywiście konkluzja jest taka, że każde tego typu wydarzenie to tragedia, nie da się wymierzyć cierpienia ofiar, dla tych, którzy to przeżyli każde z wymienionych bestialstw jest tak samo okrutne. Hatzfeld pisze: „Jednak w nas bestialstwo z Nyamaty budzi większy lęk, jest bowiem absolutne.” Trudno się z tym nie zgodzić. Autor pomiędzy relacjami więźniów, które czyta się z trudem, nie da się bowiem powstrzymać odrazy na myśl o opisywanych czynach, umieszcza informacje o przyczynach ludobójstwa. Mowa tu o propagandzie skierowanej przeciwko Tutsi za rządów prezydenta Habyarimany. Otwarte pozostaje pytanie kto ją zainicjował? Czy problemy rzeczywiście pojawiły się w Rwandzie wraz z pierwszą wizytą białych? Oczywiście kolonializm odegrał tu znaczącą rolę. Kler i administracja uczynili sporo, żeby przeciwstawić jedną grupę drugiej. Antropolodzy pisali krzywdzące, pełne uprzedzeń, rasistowskie rozprawy na temat autochtonów. Hatzfeld wyraża to nawet dosadniej, jego zdaniem te naukowe świadectwa „są tak odrażające i głupie, że wypadają czytelnikowi z rąk”. Lecz nie wszystko jest winą białych, to nie oni podnieśli maczety, nie oni biegali po bagnach za sąsiadami, katastrofa prezydenckiego samolotu to była iskra, która zainicjowała pożar. Niemniej jednak ani duchowieństwo, ani ONZ nie udzieliło pomocy masakrowanym Tutsi i to jest hańba, powód do wstydu, kompromitacja. Podobnie jak doniesienia o prawdopodobnym udziale Francji w ludobójstwie - o szkoleniu bojówkarzy Hutu, czy „Operacji Turkus”. Nie mówiąc już o wypowiedzi ówczesnego francuskiego prezydenta Mitterranda rok po masakrach: "ludobójstwo w krajach takich jak ten nie ma znaczenia". Oczywiście powyższych informacji próżno szukać w książkach Hatzfelda, finansowanych przez francuskie Ministerstwo Kultury. Jest to jedyny mankament opisywanej trylogii. Informacje o tzw. Francophonie i związanym z nią lękiem przed utratą wpływów w Rwandzie czytelnik może natomiast znaleźć w „Hebanie” Ryszarda Kapuścińskiego oraz „Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana. 

W trzeciej części trylogii, zatytułowanej „Strategia antylop”, opatrzonej znakomitym wstępem Olgi Stanisławskiej i pięknymi czarno- białymi fotografiami, Jean Hatzfeld wraca do Nyamaty. Ponownie spotyka się z ocalałymi, a także z zabójcami, którzy na mocy prezydenckiego dekretu w sprawie oskarżonych o zbrodnie ludobójstwa wracają 5 maja 2003 roku na wzgórza. Odtąd rodziny sprawców masakry i bliscy ofiar będą zmuszeni żyć obok siebie, codziennie się widywać, mijać w drodze do pracy, razem uczestniczyć w kościelnych nabożeństwach. Czy pojednanie jest możliwe? Czy można wybaczyć komuś, kto zamordował Twoich bliskich, a teraz z uśmiechem na ustach wyciąga rękę w nieszczerym geście przyjaźni, wraca do uprawy swojego pola, a gdzieś w tyle głowy towarzyszy mu żal, że nie udało się zabić wszystkich Tutsi? Z czego wynika polityka władz? Czy to czysty pragmatyzm, jak uważa Ignace Rukiramacumu: „Pojednanie w naturalny sposób sprzyja zasiewaniu pól”? Czy może rzeczywiście czas postawić kropkę, nie tyle zapomnieć o przeszłości, ile spojrzeć w przyszłość, budować od nowa razem kraj, znowu ręka w rękę, Tutsi i Hutu? Powszechnie wiadomo, że aby wyzbyć się traumy konieczne jest opowiadanie o tragicznych wydarzeniach. Ci, którzy ocaleli nie potrzebują słów pocieszenia (czy w ogóle jest możliwe znalezienie właściwych w tej sytuacji?), a raczej cierpliwego wysłuchania relacji. To zrozumiałe, że nadal odczuwają wątpliwości, lęk przed powtórką wydarzeń z 1994 roku. W tej sytuacji polityka władz wydaje się być kuriozalna, a sznurowanie ust ofiarom, aby nie prowokowali Hutu, dziwaczne. Kogo w ten sposób chronią? Ocalałych czy zabójców? Cassius Niyonsaba mówi: „Surowe zasady polityki pojednania zakazują ocalonym mówić o masakrach, tak jak im się podoba. Mogą to robić tylko wtedy, gdy mają złożyć zeznania, podczas ważnych uroczystości, żałoby czy na posiedzeniach gacacy. Odstępcom grożą kary.” Rozsądek nakazuje żyć, zapomnieć, Hutu próbują być uprzejmi, Tutsi wykazują chęć zgody. Wszystko wydaje się wracać na zwyczajne tory, ale gdzieś w ciemnościach, w oddali, czuć, że wojna nie wypowiedziała jeszcze ostatniego słowa. 
Polecam tę trylogię każdemu. Jest wnikliwie przemyślana, rzetelnie opisuje przytaczane wydarzenia oraz ich prawdopodobne przyczyny, a także obecne konsekwencje. Nikogo nie pozostawi obojętnym. Warto na koniec wspomnieć, że Jean Hatzfeld był pierwszym laureatem Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. Otrzymał ją za książkę „Strategia antylop”, w 2010 roku.

foto: archiwum własne

czwartek, 23 lipca 2015

„Heban” Ryszard Kapuściński

„Afryka to tysiące sytuacji. Najróżniejszych, odmiennych, najbardziej sobie przeciwnych. Ktoś powie: - Tam jest wojna. I będzie miał rację. Ktoś inny: - Tam jest spokojnie. I też będzie miał rację. Bo wszystko zależy od tego – gdzie i kiedy.” 
„Heban” Ryszard Kapuściński 

foto: archiwum własne

W „Hebanie” cesarz reportażu zabiera nas w głąb Czarnego Lądu. Autor swą podróż rozpoczyna w Ghanie, w '58 roku, następnie odwiedza między innymi: Ugandę, Zanzibar, Nigerię, Etiopię, Rwandę, Kongo, Sudan, Somalię, Senegal, Liberię, Kamerun. Czytelnik za sprawą tego wyjątkowego reportażu poznaje kontynent w momencie, gdy odchodzi w zapomnienie epoka kolonializmu, a do głosu dochodzą dążenia niepodległościowe poszczególnych państw. Kapuściński mistrzowsko opisuje ferment polityczny, życie zwykłych ludzi, w te opowieści wplata swoje fascynujące przygody. W „Hebanie” przemiany polityczne, które tak interesowały autora zajmują, w przeciwieństwie do zbioru reportaży „Gdyby cała Afryka...”, nieco mniej miejsca w porównaniu z opisami przyrody, codziennego życia, samego trudu podróży. To, co zasługuje na uwagę, to niesamowity szacunek jakim Kapuścinski darzy opisywanych ludzi, stara się odrzucić europejski sposób postrzegania afrykańskiego kontynentu, nie ocenia, docieka, próbuje zrozumieć, zarówno polityków i ich motywy, jak i przyjaciół, których spotyka podczas wędrówki. Nie boi się mówić głośno o dzielących nas różnicach, o tym jak biali ludzie przyczynili się do zagrabienia, zniszczenia, wyeksploatowania Czarnego Lądu kosztem autochtonów. W swej książce porusza problem niewolnictwa, apartheidu, opowiada o przewadze kolektywizmu nad indywidualizmem w zorganizowanych społecznościach afrykańskich („tylko w zgodnej gromadzie można było stawić czoło piętrzącym się tu nieustannie przeciwnościom natury”). 

foto: Pixabay
Przygody autora ze stadem bawołów czy spotkanie z egipską kobrą, opowieści o lwach- mordercach, o cmentarzyskach słoni, o walce z malarią, a potem gruźlicą, liczne anegdoty, nie pozwalają oderwać się od lektury. Ciekawy jest fragment dotyczący magii i rodzajów czarowników. Złowrogi witch, który mocą samego tylko umysłu jest w stanie rzucić urok na odległość, nawet na drugi koniec kontynentu kontra sorcerer – zawodowy czarownik, charakterystycznie przyodziany, korzystający z obrzędów, rytuałów, spisanych zaklęć, tajemnych mikstur. 

foto: Pixabay


Miłośników książek z pewnością zachwyci historia Onitshy, gdzie powstał Onitsha Market Literature, własny rynek książek. Tu tworzyli i żyli liczni nigeryjscy pisarze, miały swe siedziby tuziny wydawnictw posiadających własne księgarnie i drukarnie. Tematyka tych książek jest zaiste wszechstronna – poradniki, romanse, powieści obyczajowe, poematy, komedie. Literaci z Onitshy uważali, że książka przede wszystkim musi przynosić pożytek. Co ciekawe, jeśli kogoś nie było stać na kupienie jakiegoś tomu albo nie potrafił czytać zawsze mógł za darmo wysłuchać fragmentów książki podczas wieczorów autorskich. Nie mniej interesujące są opowieści o Tuaregach, królestwie Ashanti czy rozdział zatytułowany „Wykład o Ruandzie”. Prosty język, którym autor stara się tłumaczyć zawiłości polityczne oraz zwyczaje miejscowej ludności, a zarazem piękne, niemal poetyckie opisy fauny i flory nie pozostawią żadnego czytelnika obojętnym wobec tej lektury. I choć w swojej książce „Kapuściński non-fiction” Artur Domosławski zarzuca Kapuścinskiemu nadmierne koloryzowanie, mijanie się z faktami, brak obiektywizmu, stara się „odbrązowić” portret mistrza, dla mnie Ryszard Kapuścinski na zawsze pozostanie cesarzem reportażu. Polecam. Na koniec cytat, który doskonale przedstawia stosunek ludzi białych do Afryki i pytanie czy coś się przez te wszystkie lata zmieniło? 

„Obraz Afryki jaki ma Europa? Głód, dzieci- szkieleciki, sucha spękana ziemia, slumsy w mieście, rzezie, AIDS, tłumy uchodźców bez dachu nad głową, bez odzienia, bez lekarstw, wody i chleba. Więc świat śpieszy z pomocą. Jak w przeszłości, tak i dziś Afryka jest postrzegana przedmiotowo, jako odbicie jakiejś innej gwiazdy, jako teren i obiekt działania kolonizatorów, kupców, misjonarzy, etnografów, wszelkich organizacji charytatywnych. Tymczasem, poza wszystkim, istnieje ona dla siebie samej, w sobie samej, wieczny, zamknięty, osobny kontynent, ziemia gajów bananowych, nieforemnych poletek manioku, dżungli, olbrzymiej Sahary, z wolna wysychających rzek, rzednących lasów, chorych, monstrualnych miast - obszar świata naładowany jakąś niespokojną i gwałtowną elektrycznością.”
"Heban" Ryszard Kapuściński

foto: Pixabay

wtorek, 21 lipca 2015

„Revenge” Yoko Ogawa

foto: archiwum własne
„Revenge” to znakomity zbiór opowiadań japońskiej pisarki – Yoko Ogawy. Książka zawiera jedenaście krótkich, mrocznych historii. „Piękne, zakręcone i błyskotliwe” - tutaj opisy okładkowe nie mijają się z prawdą. Czytelnik dostaje do rąk łamigłówkę, której sens pojąć może dopiero po przeczytaniu całości „Revenge”. Utwory przedstawione w zbiorze łączą się ze sobą, niektóre w sposób oczywisty (na przykład w końcowych opowiadaniach pojawiają się cytaty z poprzednich historii lub nawiązania do ich tytułów, zwłaszcza w Poison Plants), nad innymi zależnościami trzeba nieco pogłówkować. W prozie Ogawy zwyczajny z pozoru szczegół, przedmiot czy wydarzenie może w jednej chwili zamienić się w coś niezwykłego, symboliczny rekwizyt, który nadaje sens całości, dlatego przy lekturze konieczne jest skupienie, wskazany brak pośpiechu. Sielankowe niedzielne popołudnie i wizyta w piekarni może nieoczekiwanie zamienić się w studium bólu i rozpaczy po stracie dziecka. Tak dzieje się chociażby w pierwszym utworze (Afternoon at the bakery), w którym matka kupuje truskawkową tartę z okazji urodzin syna. Chłopiec zmarł dwanaście lat wcześniej w tragicznych okolicznościach. Tematy straty, samotności, zdrady, wyobcowania pojawiają się niemal we wszystkich opowiadaniach z omawianego zbioru. Japońska pisarka nieśpiesznie odkrywa przed czytelnikiem na kartach książki osobliwą galerię postaci. Mamy tu zdradzaną żonę, niewiernego męża, kochankę tegoż mężczyzny, kustosza Muzeum Tortur, pisarza, reportera, dziwaczną staruszkę hodującą marchewki o nietypowym kształcie (przypominają ludzką dłoń), nastolatkę, która spotyka po raz pierwszy swego ojca etc. Za każdym razem, z każdą kolejną przewracaną kartką niepokój związany z odkrywaniem prawdy o bohaterach narasta. Ogawa mistrzowsko zestawia normalność z innością, wprowadza do codzienności szczyptę surrealizmu, ale czyni to na tyle dyskretnie, że dopiero po chwili czytelnik uświadamia sobie - coś się tutaj nie zgadza. Spotkałam się z próbami porównywania twórczości Ogawy i Murakamiego. Owszem, pisarce zdarza się sięgać po motywy znane z dzieł autora „Kroniki ptaka nakręcacza”, chodzi zwłaszcza o uszy (opowiadanie Tomatoes and the Full Moon, powieść „Miłość na marginesie”), ale poza tym nie widzę tu absolutnie chęci kopiowania mistrza. Japońska autorka wypracowała swój własny styl – pisze subtelnie, a zarazem przenikliwie, doskonale zgłębia mechanizmy ludzkiej psychiki, nietrwałość pamięci, iluzję wspomnień. Ten klarowny sposób tworzenia prozy sprawia, że trafia ona nie tylko do naszej wyobraźni, ale porusza także serce. Lekturę „Revenge” można porównać do układania skomplikowanych puzzli, nie da się pójść na skróty, trzeba mozolnie dopasowywać poszczególne elementy, a na końcu czeka nas ogromna satysfakcja. Polecam także dwie wydane w Polsce powieści autorki: „Muzeum ciszy” oraz „Miłość na marginesie”.


foto: archiwum własne

poniedziałek, 13 lipca 2015

„Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciech Tochman

„Ludobójstwa wprawia w ruch ekonomia, polityka, ideologia, historia. Oczywisty jest obowiązek badania ich mechanizmów. Jednocześnie pozostaje jednak strefa cienia, która nie poddaje się ani rozważaniom historyków, ani intuicjom badaczy kultury. Przepaść, która wymyka się zrozumieniu.” 
Olga Stanisławska, wstęp do książki „Strategia antylop” Jeana Hatzfelda 


foto: archiwum własne
Znakomity, mocny, brutalny wręcz reportaż Wojciecha Tochmana zabiera nas do krainy tysiąca wzgórz, do Rwandy, gdzie w 1994 roku doszło do masakry Tutsi przez ekstremistów Hutu. Od kwietnia do lipca tegoż roku, w ciągu zaledwie 100 dni, śmierć poniosło ponad milion ludzi. W książce „Dzisiaj narysujemy śmierć” autor przeplata relacje ocalałych z opowieściami ich katów, kreśli też tło historyczne dla opisywanych wydarzeń, sprawdza, czy kraj zdołał się podźwignąć z tragedii i czy sprawcy ponieśli karę. I choć nie ma takiej możliwości by w jakikolwiek sposób zrozumieć skalę tego okrucieństwa, celowo nie używam pojęcia "bezmyślnego", gdyż ludobójstwo to zostało drobiazgowo zaplanowane, Wojciech Tochman stara się przybliżyć mechanizmy, które się za nim kryły. Rwandę zamieszkuje jeden naród – Banyrwanda. W obrębie tej społeczności możemy wyróżnić trzy grupy (klasy, kasty za Ryszardem Kapuścińskim na wzór społeczeństwa indyjskiego, nomenklatura nie ma tu większego znaczenia, w każdym razie nie są to osobne plemiona jak kiedyś uważano): Tutsi, Hutu i Twa. Przez ponad sto lat żyły one obok siebie w systemie przypominającym feudalizm, gdzie władzę sprawowali Tutsi, z tej kasty wywodził się zawsze król Rwandy. Niemniej jednak ludzie z poszczególnych grup mogli awansować, mieszali się ze sobą, często pracowali ramię w ramię, wypasali krowy, zajmowali się uprawą ziemi, nie było między nimi niezgody. Do czasu, gdy w Rwandzie stopę postawił biały człowiek. Kolonializm odkrył przed rdzennymi mieszkańcami pierwotne, głęboko skrywane (vide mitologia rwandyjska) animozje. Okazało się, że różnice to coś złego, trzeba je piętnować. Niemcy, a następnie Belgowie, początkowo zachwyceni Tutsi utwierdzali ich w poczuciu wyższości. Kiedy w państwach ościennych zapanowała „moda” na niepodległość, Tutsi również zapragnęli odzyskać swój kraj i upomnieli się o coś, co było w gruncie rzeczy ich własnością. Belgowie zmienili natychmiast front, zaczęli popierać Hutu i to właśnie ta grupa stanęła później na czele niepodległej Rwandy. Wielu Tutsi opuściło kraj (tak, już wtedy byli prześladowani), szukali schronienia w Zairze, Tanzanii, Burundi i w Ugandzie. W tej ostatniej utworzyli RPF (Rwandyjski Front Patriotyczny, z niego wywodzi się prezydent Paul Kagame). W roku 1990 roku oddziały RPF postanowiły powrócić do władzy w kraju, przekroczyły granicę i rozpoczęły się pierwsze walki, a w roku 1993 w Aruszy podpisano porozumienie między RPF a rządem Rwandy. Władzę prezydenta Habyarimany ograniczono, do rządzenia dopuszczono szereg partii opozycyjnych. Wydawało się, że Tutsi odzyskają kontrolę nad państwem. Jednak wieczorem, 6 kwietnia 1994 roku, samolot prezydenta Juvénala Habyarimany został zestrzelony w pobliżu Kigali przez nieznanych sprawców. Było to dla Hutu sygnałem do rozpoczęcia masakry Tutsi. Tak w skrócie wyglądają początki tragedii, która wkrótce, ze stolicy – Kigali, rozprzestrzeniła się na cały kraj. Wojciech Tochman przytacza bardzo brutalne i szczegółowe relacje ocalałych, opowiada o zamordowanych dzieciach, o gwałconych kobietach, okaleczanych, przerażonych Tutsi, często pozostawianych bez kończyn, a kolejnego dnia dobijanych. Mówi o świadkach ludobójstwa, między innymi duchowieństwie, które nie uczyniło zbyt wiele, żeby zapobiec masakrze, nie broniło wiernych podczas masakr w Kościołach, o porażce ONZ, która mimo informacji płynących z Rwandy nie zareagowała. Autor reportażu zadaje szereg pytań, na które nie sposób znaleźć odpowiedzi. Czytelnik znajdzie w tej książce także historie Hutu, którzy narażając własne życie ukrywali Tutsi, choć tych jest stosunkowo niewiele. Śledząc przypisy możemy odszukać informacje na temat odwetu, którego dokonywali Tutsi w 1995 roku. Hutu w Rwandzie, a także biali misjonarze mówią o liczbie blisko 500 tysięcy zabitych, choć dowodów nie ma. W Kibeho, w obozie dla uchodźców Hutu armia rządowa Tutsi zamordowała prawdopodobnie 20 tysięcy ludzi, ale nie ma tam pamiątkowych tablic, o tych wydarzeniach głośno się nie mówi. Bardzo ciekawe są wzmianki o nietypowym systemie jurysdykcji tzw. sądach gacaca (w tłumaczeniu – siedząc na trawie). Sędziami nie są tutaj profesjonalni prawnicy, a przeszkoleni w tym celu lokalni przedstawiciele inteligencji (od razu pomyślałam o korupcji). Oskarżonym nie przysługuje obrońca na procesie. Ograniczony jest też zakres spraw, w których może orzekać tego typu sąd. Główni sprawcy rzezi podlegają sądowi powszechnemu lub Międzynarodowemu Trybunałowi ds. Rwandy, który ma siedzibę w Aruszy. Reportaż „Dzisiaj narysujemy śmierć” czyta się ciężko, lecz jednocześnie nie sposób się oderwać od lektury. Tę historię trzeba znać i opowiadać, pochylić głowy nad ofiarami tragedii i nigdy nie zapominać, że „to ludzie ludziom zgotowali ten los”.


foto By Steve Evans from Citizen of the World (Congo: Lake Kivu  Uploaded by PDTillman) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

niedziela, 12 lipca 2015

„Mario Vargas Llosa. Biografia” Tomasz Pindel

„Dlatego musimy dalej marzyć, czytając i pisząc, bo to najskuteczniejszy znany nam sposób, w jaki możemy radzić sobie z naszą ulotną kondycją, w jaki możemy walczyć z pożerającym wszystko czasem i zmieniać niemożliwe w możliwe.” 
„Elogio de la lectura y ficción” Mario Vargas Llosa, wykład noblowski, fragment w tłumaczeniu Tomasza Pindla 

foto: archiwum własne


Jest to arcyciekawa, obszerna opowieść o życiu jednego z najsławniejszych współczesnych pisarzy. Tomasz Pindel kreśli w swej książce portret człowieka nietuzinkowego – uzdolnionego twórcy literatury, ojca rodziny, błyskotliwego myśliciela, opiniotwórczego dziennikarza oraz uczciwego (sic!) polityka.

Autor dzieli biografię noblisty na siedem części, punktem wyjścia dla każdej z nich stają się kolejne powieści peruwiańskiego pisarza, takie jak „Miasto i psy”, „Rozmowa w Katedrze”, „Zielony dom”, „Ciotka Julia i skryba”, „Wojna końca świata”, „Jak ryba w wodzie”. Jest to zrozumiałe jako że dzieła Llosy są nierozerwalnie związane z jego egzystencją, a sam twórca wielokrotnie czerpał ze swego niezwykle interesującego życia i wplatał liczne wątki osobiste do swych powieści.

W książce Tomasza Pindla odnaleźć można szereg informacji dotyczących prywatnego życia Mario Vargasa Llosy – jego zamiłowanie do skandali i dające temu wyraz dwa małżeństwa, najpierw z ciotką Julią, a następnie z kuzynką Patricią (jeden z dziennikarzy nazwał go nawet Homo scandalosus), trudne relacje z ojcem, który porzucił rodzinę, a potem po latach powrócił, silną więź z klanem matki. Czytelnik może także prześledzić karierę polityczną Peruwiańczyka. Zdumiewające jest to, jak bliski był on zdobycia fotela prezydenta kraju i jak na tydzień przed wyborami sytuacja uległa diametralnej zmianie za sprawą Alberto Fujimoriego.

Dowiadujemy się, że poza talentem, oczywistym geniuszem, noblista wkładał zawsze ogromną ilość pracy w tworzenie powieści i esejów. Odbywał liczne podróże, czytał wiele książek, na temat miejsc, które pojawiały się później w jego dziełach. Ponadto narzucał sobie pewien reżim, wstawał i codziennie kilka godzin poświęcał na pisanie, wielokrotnie poprawiał zapisane wcześniej zdania. Tomasz Pindel ujawnia też jacy słynni literaci stanowili inspirację dla Mario Vargasa Llosy, byli to między innymi: Sartre, Dumas, Hugo, Falubert, Faulkner. Nie dziwi zatem fakt, że twórczość noblisty to ekscytujący mix przemocy, buntu, seksu i melodramatu oraz polityki.

Autor biografii opisuje zjawisko boomu literatury latynoamerykańskiej, którego Llosa wraz z Cortázarem i Márquezem, byli czołowymi przedstawicielami. To nie tylko ciekawe zjawisko wydawnicze i komercyjne, ale też okoliczność, która ułatwiła zabłyśnięcie wyżej wymienionym talentom, a zdumiewające jest to, że w owym czasie moda „latino” kreowała bardzo nieżyczliwe reakcje ze strony prasy. Trzymającym się blisko pisarzom latynoamerykańskim zarzucano wzajemną adorację, kolesiostwo, sztuczne kreowanie popytu na ich powieści.

Oczywiście pisząc o Llosie nie sposób pominąć słynnego już epizodu dotyczącego bójki z innym, równie poważanym noblistą i przyjacielem – Márquezem. Do dziś nie wiadomo, o co tak naprawdę chodziło, czy o romans Peruwiańczyka ze szwedzką stewardesą czy o zbyt bliskie relacje Kolumbijczyka z Patricią, czy może o różnice w poglądach politycznych (w tym sprawę Kuby), dość powiedzieć, że tego dnia wieloletnia przyjaźń i wzajemna fascynacja obu Panów zakończyła się bezpowrotnie. Pod wpływem kłótni Mario Vargas Llosa zakazał nawet wznowień swojej książki „García Márquez. Historia pewnego bogobójstwa”.

Oprócz faktów z życia pisarza i osób z jego otoczenia Tomasz Pindel znakomicie przedstawia tło historyczne dla opisywanych wydarzeń i powieści. Niezwykle interesujące są na przykład fragmenty dotyczące terrorystów ze „Świetlistego szlaku”. Całość składa się na fascynującą, napisaną przystępnym językiem lekturę, którą polecam każdemu.

foto: archiwum własne
PS. Hipopotam na zdjęciu nie znalazł się przypadkiem, Mario Vargas Llosa je namiętnie kolekcjonuje :D

niedziela, 5 lipca 2015

„Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit” Suki Kim

foto: archiwum własne
Jest to interesujące połączenie reportażu i pamiętnika. Suki Kim, na co dzień mieszkająca w Nowym Jorku, pojechała do Korei Północnej uczyć języka angielskiego dzieci tamtejszych dygnitarzy. Autorka spędziła kilka miesięcy w semestrze letnim, a następnie zimowym na Pjongjańskim Uniwersytecie Naukowo – Technicznym (PUST). Przez cały ten czas próbowała nauczyć swoich studentów pisania listów, esejów, podań o pracę, sprawdzała czy potrafią samodzielnie i krytycznie myśleć (o dziwo potrafią). Bardzo mocno pilnowała się, aby nie ujawniać żadnych informacji na temat świata zewnętrznego, każdy jej krok był bowiem obserwowany przez niezwykle czujnych tzw. „opiekunów”, stale towarzyszących nauczycielom (wszystkie materiały, którymi dysponowali oni na zajęciach musiały być uprzednio zaakceptowane przez opiekunów). Autorce, mimo początkowych trudności, udało się nawiązać więź ze swoimi uczniami, były momenty świadczące o tym, że chłopcy zaczynają się przed nią otwierać. Suki Kim ciekawie, bez uderzania w sensacyjne tony, opisuje swoją rzeczywistość na PUST, dostarcza szczegółowych informacji na temat swojej pracy, wycieczek, w których brała udział wraz z innymi nauczycielami (zawsze drobiazgowo, co do minuty, zaplanowanych). Oprócz tego czytelnik może poznać bliżej życie i przeszłość samej autorki, która wspomina swą rodzinę, podział Korei, zaginięcie wujka podczas ucieczki bliskich na południe kraju, odwiedziny na grobach przodków. Suki Kim pisze również o tęsknocie za obecnym domem, Nowym Jorkiem i pozostawionym tam ukochanym. Wszystko to wzbogacone jest dodatkowo barwnym, plastycznym językiem, przy czym czytając tę książkę można spostrzec empatię jaką odczuwa autorka względem swych uczniów. Ma ona świadomość, że kiedy semestr dobiegnie końca, dla niej piekło orwellowskiego koszmaru zniknie, natomiast „jej ukochani chłopcy” na zawsze pozostaną w Pjongjangu, otoczeni szczelną barierą dezinformacji i odcięci od świata zewnętrznego. Myślę, że ta na wskroś osobista relacja zaciekawi przede wszystkim tych, którzy jak dotąd nie interesowali się losem mieszkańców Korei Północnej, nie śledzą informacji pojawiających się chociażby na stronie internetowej Centrum Studiów Polska- Azja, nie czytali innych książek na ten temat. Na tych, którzy mają już za sobą lektury takie jak „Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej” Barbary Demick, „Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu” Johna Sweeney czy „Łzy mojej duszy” Kim Hyon Hui, książka Suki Kim może nie wywrzeć piorunującego wrażenia. Niemniej jednak zachęcam do zapoznania się z tym reportażo – pamiętnikiem. Warto także zerknąć na materiał filmowy, który pojawił się na stronie TVN24, zatytułowany „Więzienie bez krat” , autorstwa Magdaleny Raczkowskiej Kazek, w którym Suki Kim opowiada o swoich doświadczeniach podczas pobytu w Korei Północnej.

sobota, 4 lipca 2015

„Lektor z pociągu 6.27” Jean- Paul Didierlaurent

foto: archiwum własne
Niech nikogo nie zwiedzie niewielka objętość tej książki, kryje ona bowiem w sobie prawdziwe bogactwo treści. Główny bohater to samotnik o dziwacznym nazwisku- Guylain Vignolles, wielki miłośnik literatury o nietypowym zajęciu. Zdziwienie może budzić fakt, że jego praca polega właśnie na niszczeniu książek. Z tego powodu kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z tą lekturą, gdzieś z tyłu głowy krążyła mi apokaliptyczna wizja świata nakreślona przez Ray'a Bradbury'ego w powieści „451 stopni Fahrenheita”. W dystopii Bradbury'ego strażacy zajmują się bezwzględnym niszczeniem książek, czytanie i krytyczne myślenie jest surowo zakazane. Z tego schematu wyłamuje się Guy Montag, który zamiast wywoływać pożary postanawia ocalić od zapomnienia i uratować chociaż kilka zdobytych tomów. Tutaj jest podobnie, główny bohater codziennie ratuje przed żarłoczną paszczą Zerstora Fünf Hundert (czy to przypadek, że nazwa maszyny do utylizacji jest zapisana po niemiecku czy wspomnienie palenia ksiąg przez nazistów na Bebelplatz?; należy przy tym zaznaczyć, że niszczone w prasie książki przerabiane są na papier, na którym drukowane są kolejne tomy i tak w nieskończoność) garstkę kartek, a następnie czyta je współpasażerom pociągu odjeżdżającego ze stacji dokładnie o 6.27. To jego misja, czynność ta nadaje sens jego samotnej egzystencji. Jego życie, podobnie jak w przypadku pozostałych bohaterów, krąży wokół książek. Literatura zbliża ludzi, czasem przynosi ulgę w cierpieniu, jest formą terapii, pozwala zorganizować czas, innym razem zbiera brutalne żniwo, jak w przypadku poprzedniego operatora niszczycielskiej prasy – Giuseppe Carminettiego (szczegółów nie zdradzę, ale wypadek starego Włocha to ważny wątek w powieści). Uwagę zwraca także wartownik biegle posługujący się aleksandrynem – Yvon Grimbert i pisząca pamiętnik „babcia klozetowa” - Julia, późniejsza ukochana Guylaina (kto by pomyślał, że stałe przebywanie w oparach wydalanych niestrawionych resztek pokarmowych może wpływać pozytywnie na twórczą wenę). Dziwią mnie nieco porównania do „Amelii”, tutaj oczywiście sceny chwytające za serce i przywracające wiarę w ludzi również się zdarzają, ale wiele jest także brutalnych obrazów, zwłaszcza w pierwszych fragmentach czytanych przez Vignollesa w pociągu, a później w domu starców. Jako niepoprawna italofilka rozpłynęłam się nad opisem obiadu przygotowywanego przez Giuseppe. Na końcu języka miałam smak paluszków grisini (mój nieodłączny towarzysz sycylijskich wojaży), tortellini z szynką i ciasteczek amaretti, chętnie umoczyłabym usta w kieliszku prosecco czy też domowego limoncello...Przy każdej wzmiance o złotej rybce głównego bohatera nuciłam "Marsyliankę" (domyślicie się dlaczego, kiedy poznacie jej imię) i nie mogłam powstrzymać ataku głupawki. Język powieści jest dosyć soczysty, chociaż wulgaryzmy nie były tutaj na szczęście nachalne czy użyte w nadmiernej ilości. Całość pozostawia przyjemne wrażenie niedosytu. Lekturę oczywiście polecam. Dziękuję niezrównanej Beacie Geppert za tłumaczenie i udostępnienie egzemplarza książki.
foto: archiwum własne