poniedziałek, 30 listopada 2015

"Hotel Iris" Yoko Ogawa

"I płacząc robi to. Z początku jest ból, a potem ten ból staje się kolejną zdobyczą, odmieniony, narastający z wolna, wznoszący się ku rozkoszy, spleciony wraz z nią. Morze, nieuchwytne w swym kształcie, po prostu niezrównane."
"Kochanek" Marguerite Duras

foto: archiwum własne


"Hotel Iris" Yoko Ogawy to mroczna opowieść o perwersyjnym romansie siedemnastolatki z dojrzałym mężczyzną. Nic nie jest tu takie, jak się wydaje. Główna bohaterka, Mari, poznaje tajemniczego tłumacza języka rosyjskiego w tytułowym hotelu. Jest to rodzinny biznes, położony w nadmorskiej miejscowości, który dziewczyna prowadzi wraz z nadopiekuńczą matką. Siedemnastolatka zaczyna regularnie odwiedzać mężczyznę w jego domu na wyspie. Tłumacz w obecności dziewczyny przeistacza się z normalnego, spokojnego człowieka w okrutnego tyrana. Jednak wbrew oczekiwaniom czytelnika Mari czerpie satysfakcję z tej chorej relacji, jest całkowicie podporządkowana mężczyźnie i w pełni świadomie decyduje się na uczestnictwo w jego grze. Jednocześnie dziewczyna doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jaki wpływ wywiera jej osoba na kochanka. Historia opowiedziana jest z perspektywy Mari. Ponadto na kartach powieści pojawiają się: matka dziewczyny, pokojówka- kleptomanka, siostrzeniec tłumacza oraz liczni hotelowi goście. Lekturze towarzyszy stale narastające napięcie, aż do tragicznego finału. Atmosfera jest gęsta, a podtrzymują ją opisy nietypowych scen erotycznych rozgrywających się między Mari a tłumaczem. Powieść Ogawy można porównać do "Lolity" Vladimira Nabokova i "Kochanka" Marguerite Duras, z tym, że bardziej przypomina tę ostatnią książkę. Czyta się szybko, temat jest fascynujący i znowu opisy okładkowe nie mijają się z prawdą. Zagłębiać się w prozę Ogawy to jak wkraczać w stan przypominający sen zabarwiony jednak koszmarem. Klarowny styl pisania autorki bywa mylący. Jeśli rzeczywiście pochłonie nas świat jej powieści będzie to raczej doświadczenie silnie emocjonalne, niż wizualne. Polecam.

środa, 25 listopada 2015

„Kobieta dość doskonała” Sylwia Kubryńska

"Pamiętacie kompleksy ceramidów? Kolagenowe mikstury? Aplikacje z kofeiny? Człowiek przez całe życie nie może pojąć trygonometrii, a sonoforezę kawitacyjną - w try miga. Człowiek latami nie może zmienić pracy na lepszą, ale przez całe życie podejmuje mordercze próby zmiany siebie na kogoś innego. Kogoś poza tym wszechświatem, poza kosmosem, poza tkanką żywą? Przez całe życie prześladuje go photoshopowe wcielenie boskości, nigdy nie osiągnięte stadium perfekcji i ten nieśmiertelny okrzyk: Boże, jaka jestem gruba!" 
"Kobieta dość doskonała" Sylwia Kubryńska 

foto: archiwum własne

„Kobieta dość doskonała” Sylwii Kubryńskiej to orzeźwiający manifest napisany przez silną kobietę, obdarzoną w dodatku niesamowitym poczuciem humoru. To rzecz do bólu prawdziwa, pod którą mogę podpisać się rękami i nogami. I choć wielokrotnie wybuchałam śmiechem czytając tę książkę, już po zakończeniu lektury doszłam do niezbyt budującego wniosku. Otóż największym wrogiem kobiety jest...druga kobieta oraz ona sama. Myślę, że w przygodach Kasi, głównej bohaterki niejedna z nas może przejrzeć się jak w lustrze. Sylwia Kubryńska daje upust frustracjom i demonom, które dręczą większość kobiet. Jej opisy rodzaju zołz, kolejnych związków, w których Kasia własną godność i szacunek do samej siebie odkłada na bok, bo za wszelką cenę musi mieć faceta czy przygotowywania weków to mistrzostwo świata. Autorka zwraca uwagę na ważny problem, skoro mama, babcia bohaterki wskazują jako źródło wszelkich nieszczęść mężczyznę, będącego albo zimnym draniem albo nieudacznikiem lub też rozpieszczonym maminsynkiem, to czyja to jest wina? Któż tak tego mężczyznę wychował? Najlepsze, co może zrobić kobieta dla drugiej kobiety to zacząć od podstaw, wychowania syna na takiego człowieka, który choć trochę rozumie płeć przeciwną, jest skłonny uwierzyć, że wspólne wypełnianie obowiązków domowych nie zmieni jego pozycji samca alfa, nie obedrze go z męskości. Tymczasem jedna z wielkich sieci sklepów wydrukowała niedawno gazetkę promującą świąteczne prezenty dla dzieci. Chłopcy oczywiście mają wybór pomiędzy klockami, tabletami, zestawami małego elektronika, zabawkowym warsztatem do majsterkowania, zdalnie sterowanymi samochodami, torem samochodowym etc. Nie zgadniecie jakie zabawki są odpowiednie i właściwe dla dziewczynek...Podpowiem, oczywiście lalki, wózek, kojec, krzesełko do karmienia, zabawkowa kuchnia, zestaw do sprzątania, akcesoria do pieczenia, sprzęt kuchenny. To, co mnie wykańcza, to właśnie uleganie tego typu stereotypom. Czego to uczy nasze pociechy? Mężczyzna to twardy macho, który ma czas na zabawę, rozrywkę, może budować, majsterkować, generalnie robić coś dla siebie. Kobieta z kolei ma obowiązek sprzątać, gotować, zajmować się dziećmi itd. Czas dla siebie – nie należy się, bo jest przecież rodzina, o którą trzeba zadbać, bez fochów, gorszych dni i z uśmiechem na ustach! Z własnego doświadczenia powiem, że jeszcze przed ślubem słyszałam rady: „Pamietaj Ania, mąż wraca z pracy, a Ty w podskokach lecisz z michą. Najpierw jedzenie, potem rozmowa, nigdy na odwrót.” Nie potrafiłam wtedy skwitować tego uśmiechem i odpowiedzieć, że przecież małżonek wie, gdzie jest kuchnia, że na odwieczne pytanie „Co na obiad?” można odpowiedzieć „Chętnie zjem to, co Ty przygotujesz”. Pewnie zostałabym zakrzyczana, ze śmiertelną obrazą włącznie, a potem przeżywałabym tygodniami swoje „niewłaściwe” zachowanie. Inny przykład - wielokrotnie zdarzało mi się słyszeć z ust różnych osób, niezależnie od płci: „Ty to dopiero masz fajnie. Też bym chciała/chciał mieć takie wakacje.” Rzeczywiście pobyt z noworodkiem w domu niczym się nie różni od all inclusive pod palmami. Przekonałam się o tym ostatnio, kiedy się zatrułam. Siedziałam sobie w toalecie cały ranek nogą bujając wózek z dzieckiem, w jednej ręce dzierżąc włączoną suszarkę (jej dźwięk uspokaja i usypia moje dziecko), a drugą podpierając głowę, z palcem włożonym w oko, żeby przypadkiem nie zasnąć po kolejnej, bezsennej nocy. Może są jacyś chętni, żeby się zamienić na takie luksusy? Ostatni przykład (bo mogłabym tak się rozpędzić, że w odpowiedzi na książkę „Kobieta dość doskonała” napisałabym własną, a nie mam ani talentu, ani poczucia humoru Pani Sylwii) – laktacyjny terror. Niestety nie dane mi jest karmić piersią, kryją się za tym względy medyczne, ale nie zamierzam się nad tym rozwodzić. Kiedy inne perfekcyjne matki – karmicielki dowiadują się o tym, w najlepszym razie otrzymuję wyrazy współczucia jednocześnie z pytaniem czy aby na pewno zrobiłam wszystko, żeby karmić piersią, bo przecież muszę wiedzieć, że to najlepsze dla dziecka. W najgorszym przypadku za plecami pojawiają się szepty, że jestem wyrodną matką. Przyznam, że przy pierwszym dziecku tak mocno to przeżywałam, że silne poczucie winy doprowadziło mnie na skraj załamania nerwowego. Przy drugim wreszcie zrozumiałam, że to wyłącznie moja sprawa jak ja karmię moje dziecko. Teraz ze stoickim spokojem i niezbyt często „tłukę się wewnętrznym młotkiem autoagresji” i jest mi z tym dobrze. Miało być o książce, a ja przynudzam snując opowieści o moim życiu, ale takich przykładów i sytuacji, kiedy nie umiemy powiedzieć „nie, nie zgadzam się na takie traktowanie”, „to moja sprawa, moje życie, moje dziecko”, „nie jestem doskonała i jest mi z tym dobrze” jest w tej lekturze mnóstwo. Zachęcam do przeczytania i refleksji. Czekam na kolejną książkę Sylwii Kubryńskiej, a tymczasem czytuję jej bloga (Najlepszy blog na świecie - http://kubrynska.com/ ).

środa, 18 listopada 2015

„Co to jest islam? Książka dla dzieci i dorosłych” Tahar Ben Jelloun

"Nie można ufać ludziom, którzy uważają, że mają odpowiedź na wszystkie pytania, jakie człowiek sobie zadaje. To właśnie fanatycy utrzymują, że religia odpowiada na wszystkie pytania świata. To jest niemożliwe." 
"Co to jest islam?" Tahar Ben Jelloun 

foto: archiwum własne


„Co to jest islam?” Tahara Ben Jellouna to książka ważna i potrzebna, zwłaszcza teraz, gdy coraz bardziej podzielona Europa mierzy się z kryzysem związanym z falą uchodźców. Nie napiszę, że każdy powinien ją znać. Myślę, że przeczytać powinni ją Ci, którzy są w stanie przyznać sami przed sobą, że boją się zagrożeń związanych z terroryzmem, ale jednocześnie wiele pojęć związanych z islamem jest dla nich niejasnych, a zarazem nie chcą utożsamiać wyznawców tej religii tylko i wyłącznie z zamachami i wszechobecną nienawiścią. 
Książka składa się z dwóch części, pierwsza to napisana prostym językiem rozmowa ojca z córką na temat islamu, której punktem wyjścia jest zamach na World Trade Center z 2001 roku. Druga część to artykuły, wykłady i komentarze prasowe autora, które ukazywały się na łamach różnych gazet między innymi „La Repubblica”, „Die Zeit”, „Le Monde”, „L' Espresso” w latach 2003-2011 oraz teksty wcześniej nieopublikowane. 
Książka ta nie jest peanem na cześć islamu, wręcz przeciwnie. Tahar Ben Jelloun przedstawia sprawę uczciwie, pisze o fanatyzmie, religijnym fundamentalizmie, o tym, jaki jest stosunek do kobiet, zwłaszcza talibów afgańskich, wymienia niebezpieczne sekty, takie jak ta stworzona przez „Starca z Gór”, Hassana ibn Sabbaha, uważanego za prekursora terroryzmu. Autor opisuje także początki religii muzułmańskiej, historię życia proroka Mahometa i jego objawienia, wyjaśnia znaczenie podstawowych pojęć, takich jak Koran, islam, dżihad, hidżra, szariat, mówi o pięciu filarach islamu. Tahar Ben Jelloun wspomina również sylwetki wielkich arabskich postaci takich jak chociażby Awicenna, Az- Zahrawi, Awerroes, Ibn -al- Mukaffa czy Leon Afrykański. Moje zainteresowanie wzbudził zwłaszcza ostatni z wymienionych mężczyzn. Jego arabskie imię brzmiało Al-Hassan ibn Muhammed al-Wazzan al-Zaiyati. Ten arabski podróżnik, geograf i dyplomata urodził się około 1485 roku w Grenadzie, a zmarł prawdopodobnie w Tunisie, w 1554 roku. Po tym jak Hiszpanie zdobyli Grenadę (w roku 1492) rodzina Leona Afrykańskiego zbiegła do Maroka, tam chłopiec zdobył wykształcenie prawnicze, a około 1507 roku wstąpił do służby dyplomatycznej sułtana, wtedy też rozpoczęły się jego liczne podróże. W trakcie jednej z nich, gdy wracał z Konstantynopola, został porwany przez sycylijskich piratów, a następnie sprzedany jako niewolnik papieżowi Leonowi X. Papież szybko przekonał się, że ma do czynienia z człowiekiem prawym, gruntownie wykształconym, dysponującym ogromną wiedzą, Leon odzyskał wolność i jednocześnie zyskał sympatię głowy Kościoła. W 1520 roku został ochrzczony i przyjął imię Giovanni Leone de Medicis. Szybko nauczył się włoskiego i łaciny, tłumaczył dzieła greckie i arabskie na polecenie swojego mentora, uczył również w Rzymie języka arabskiego, w sumie spędził w Wiecznym Mieście dziewięć lat. Papież zainspirował go do napisania dzieła "Descriptione dell' Africa et delle cose notabili che quivi sono", które potem przetłumaczono na kilka języków. Za zgodą papieża Leon, po kilku latach wiernej służby, udał się do Tunisu, gdzie ponownie nawrócił się na islam. Dlaczego ta postać jest tak interesująca? Stanowi pomost między Wschodem i Zachodem. Leon był muzułmaninem i chrześcijaninem, mieszkańcem Europy i Afryki, otwartym na ludzi, ciekawym świata podróżnikiem, dowodem na to, że dialog między wielkimi religiami jest możliwy. 
Rozmowa z córką prowadzona przez autora jest kontynuowana po latach przerwy i tu znowu pretekstem stają się tegoroczne zamachy - na redakcję Charlie Hebdo i na supermarket Hyper Cacher. 
W drugiej części książki Tahar Ben Jelloun wspomina między innymi fatwę nałożoną na Salmana Rushdiego przez Chomeiniego w 1988 roku, pisze o laickości Francji i Turcji, wahabizmie Krajów Zatoki, o tym, że błędem jest dosłowna interpretacja Koranu, należy zawsze uwzględniać kontekst historyczny przy odczytywaniu konkretnych sur. Zdaniem autora problemem dla Wspólnoty nie są imigranci w pierwszym pokoleniu, tylko ich dzieci, urodzone już w Europie. Bezrobotni, wychowani w kulturowej pustce, drobni przestępcy, których indoktrynacja przez IS zaczyna się już w momencie, gdy trafiają do więzienia. Uważam, że zwalczanie podłej ideologii nienawiści i terroryzmu, fundamentalizmu religijnego (każdego, nie tylko islamskiego) powinno się zaczynać od edukacji. Wzajemny szacunek i pomoc, chęć dialogu i właśnie kształcenie powinno dotyczyć obu stron, wyznawców islamu, jak i Europejczyków. Jak mówi autor w tytule jednego ze swoich artykułów dla „L'Espresso” „to nie islam musi się zmienić, ale muzułmanie”. Chciałabym wierzyć, że ten postulat to nie utopia i możliwe jest porozumienie między tak skrajnie różniącymi się cywilizacjami. Książkę polecam.

wtorek, 17 listopada 2015

„Polskie morderczynie” Katarzyna Bonda

„Dobro i zło muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać wyboru.” 
Mahatma Gandhi 
foto: archiwum własne



Art. 148. 
§ 1. Kto zabija człowieka, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 8, karze 25 lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności. 
§ 2. Kto zabija człowieka: 
1)ze szczególnym okrucieństwem, 
2)w związku z wzięciem zakładnika, zgwałceniem albo rozbojem, 
3)w wyniku motywacji zasługującej na szczególne potępienie, 
4)z użyciem materiałów wybuchowych podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 12, karze 25 lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności. 
§ 3. Karze określonej w § 2 podlega, kto jednym czynem zabija więcej niż jedną osobę lub był wcześniej prawomocnie skazany za zabójstwo oraz sprawca zabójstwa funkcjonariusza publicznego popełnionego podczas lub w związku z pełnieniem przez niego obowiązków służbowych związanych z ochroną bezpieczeństwa ludzi lub ochroną bezpieczeństwa lub porządku publicznego. 
§ 4. Kto zabija człowieka pod wpływem silnego wzburzenia usprawiedliwionego okolicznościami, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10. 

Źródło: www.isap.sejm.gov.pl 


„Polskie morderczynie” Katarzyny Bondy to wciągająca opowieść reporterska o kobiecej twarzy zbrodni. Autorka przedstawia czternaście historii więźniarek osadzonych na mocy artykułu 148 Kodeksu karnego. Zbrodnia podzieliła ich życie na „przed” i „po”. Katarzyna Bonda w opisach poszczególnych bohaterek także dokonała podziału, pierwsza część każdej biografii to zwykle opowieść skazanej o życiu przed wyrokiem, o jej marzeniach, motywacjach, czasem o samym zbrodniczym czynie, druga – to zbeletryzowane akta sądowe. Podczas czytania można zauważyć od razu pewien dysonans, inaczej siebie postrzegają same bohaterki, a inaczej ich postępowanie i osobę oceniają śledczy, opinia publiczna, media, sędziowie. Więźniarki łączy artykuł, na podstawie którego zostały skazane, a dzielą je z kolei historia, środowisko, z którego się wywodzą, motywy zbrodni, charaktery, wygląd zewnętrzny, wiek. Dlaczego ta książka jest fascynująca? Czemu losy kobiet, które popełniły zbrodnie budzą takie niezdrowe zaciekawienie? To skutek myślenia stereotypowego. Brutalność i agresję przypisuję się na ogół mężczyznom. Kobiety natomiast są postrzegane jako dobre i wrażliwe strażniczki domowego ogniska. Często trudno uwierzyć, że mogą zabić z premedytacją i do tego z ekstremalnym okrucieństwem lub też zlecić zabójstwo, drobiazgowo je zaplanować, a na dodatek przyglądać się zbrodni ze stoickim spokojem. Na końcu lektury znajdują się ciekawe wywiady z profilerem, Bogdanem Lachem, profesorem Zbigniewem Lwem- Starowiczem oraz dyrektorką zakładu karnego dla kobiet w Lublińcu - Lidią Olejnik. Moją uwagę zwróciły dwie z opisywanych spraw sądowych. Przedstawiona w rozdziale „Samotność” historia Anety Barczuk, która zamordowała Olgę Koszutską – Listkiewicz, mamę prezesa PZPN, Michała Listkiewicza. Wykazał się on niesamowitą szlachetnością, nie dość, że wybaczył po latach skazanej zbrodnię, to jeszcze pomógł znaleźć rodzinę zastępczą dla jej córeczki, Zuzi. Druga historia to tzw. sprawa Ultimo („Prawda- fałsz”). Beata Kamińska zamordowała męża swojej zwierzchniczki z pracy, a ją samą ciężko raniła. Pierwsza część rozdziału poświęconego tej zbrodni została opracowana na wzór badania wariografem. Warto zapoznać się z tą książką, jest to kawał solidnej, reporterskiej roboty, przy czym Katarzyna Bonda ocenę losów bohaterek pozostawia czytelnikowi, sama pozostając w cieniu. Za możliwość przeczytania tej lektury dziękuję Gosi z bloga Czytelniczy.

niedziela, 1 listopada 2015

“W poszukiwaniu istoty czasu” Ruth Ozeki

"Wszystko we wszechświecie nieustannie się zmienia i nic nie pozostaje takie samo, a jeśli mamy się obudzić i prawdziwie przeżyć nasze życie, to musimy zrozumieć, jak szybko ucieka czas." 
"W poszukiwaniu istoty czasu" Ruth Ozeki 

foto: archiwum własne
Książka Ruth Ozeki „W poszukiwaniu istoty czasu” to piękna opowieść osadzona na pograniczu jawy i snu, w której życie autorki przeplata się z losami wykreowanych przez nią bohaterów. Spoiwem łączącym poszczególne wątki jest płynący nieubłaganie czas.

Ruth podczas spaceru po plaży znajduje wyrzuconą przez morze foliową torebkę, a w niej listy napisane po francusku i japońsku, stary zegarek i dziennik Naoko Yasutani oprawiony w okładkę powieści „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta. Dzięki lekturze pamiętnika poznajemy trudne losy japońskiej szesnastolatki prześladowanej i upokarzanej przez szkolnych kolegów. Skala tego okrucieństwa jest przerażająca. Co ciekawe, z listów wyłania się z kolei historia Harukiego Yasutaniego, wuja ojca Naoko, który doświadczył równie dotkliwych prześladowań odbywając służbę wojskową. Nao przedstawia ponadto w pamiętniku losy swej prababki, buddyjskiej mniszki, Jiko.

W magiczny sposób losy Ruth, Naoko, Jiko oraz Harukiego (ojca Nao, a także wuja jej ojca – pilota kamikadze) splatają się na kartach książki mimo dzielących ich lat (czasy pisania zarówno listów, jak i dziennika, i czas ich czytania są różne, mimo to Ruth może komunikować się z Jiko i Harukim). Jest to piękna opowieść o tym, że nigdy nie należy tracić nadziei, nawet gdy życie nieustannie rzuca nam kłody pod nogi. Warto mieć swoje swoje ideały, pielęgnować je i wierzyć w nie do końca, tak jak robił to Haruki – pilot i Haruki – ojciec Nao.

Ruth Ozeki opisuje ponadto niektóre buddyjskie rytuały (sama jest kapłanką zen), a w fabułę wplata ciekawe teorie z zakresu mechaniki kwantowej, które następnie opisuje szerzej w dodatkach znajdujących się na końcu książki. Powieść czyta się dosyć szybko, mimo iż akcja rozwija się nieśpiesznie, a autorka ujawnia pewne fakty z życia bohaterów stopniowo. Historia Naoko opisana w dzienniku wyciska łzy z oczu. Czy Ruth uda się uratować dziewczynę? 

Jest to bardzo dobra książka, choć związków z twórczością Murakamiego sugerowanych w opisie okładkowym nie sposób się dopatrzyć. Polecam.

Warto zerknąć na stronę internetową autorki, jest tam bardzo ciekawe video promujące powieść oraz informacje o pozostałych książkach jej pióra - www.ruthozeki.com.

„Mężczyźni bez kobiet” Haruki Murakami

„Pewnego dnia nagle stajesz się jednym z mężczyzn bez kobiet. Ten dzień przychodzi nieoczekiwanie bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnej wskazówki, bez przeczucia, złego znaku, nikt nawet nie zapukał ani znacząco nie chrząknął. Mijasz zakręt i orientujesz się, że już tam jesteś. Ale nie możesz się cofnąć. Gdy raz miniesz ten zakręt, to miejsce staje się twoim jedynym światem. I nazywany w nim jesteś jednym z „mężczyzn bez kobiet”. Bardzo chłodno i w liczbie mnogiej. Tylko mężczyzna bez kobiety potrafi zrozumieć, jak ciężko, jak boleśnie jest stać się jednym z mężczyzn bez kobiet. Traci się cudowny zachodni wiatr.” 
„Mężczyźni bez kobiet” Haruki Murakami 

foto: archiwum własne


Najnowsza książka japońskiego pisarza, co roku ocierającego się o Nagrodę Nobla, to zbiór opowiadań. Siedem krótkich utworów łączy motyw przewodni – samotność w męskim świecie. To nieprawda, że brakuje w nim kobiet. Są, ale po pewnym czasie odchodzą, zdradzają, umierają, często porzucają bohaterów bez skrupułów. Charakterystyczne dla autora jest pokazywanie miłości bez głębi, związki przedstawione w opowiadaniach są przesycone erotyzmem, czysto fizyczne, bohaterowie nie są emocjonalnie zaangażowani. Nawet jeśli spotyka ich nieszczęście, jak w opowiadaniu „Kino”, gdzie sprzedawca obuwia sportowego, późniejszy właściciel pubu, nakrywa żonę in flagranti z przyjacielem z pracy jego reakcja jest nienaturalna – nie ma rozpaczy, histerii, chęci zemsty, nie ma nic.
Z czterema z siedmiu opowiadań czytelnik miał możliwość zapoznać się wcześniej, na łamach The New Yorkera, pisałam o tym w zeszłym roku (tu). Na uwagę zasługuje polskie tłumaczenie „Yesterday”. Anna Zielińska- Elliott zdecydowała się na ryzykowny zabieg, którego zaniechał amerykański tłumacz. Jeden z bohaterów w oryginale posługuje się dialektem z Kansai, polska tłumaczka postanowiła, że Kitaru będzie mówił gwarą poznańską. To było genialne posunięcie. Dzięki temu opowiadanie nabrało większego sensu, przy czym różnice w sposobie wysławiania się Kitaru i Tanimury często wywoływały uśmiech na mojej twarzy podczas czytania.
Dla tych, którzy znają i cenią Murakamiego omawiany zbiór opowiadań jest kwintesencją jego twórczości. Koty, tajemnicze kobiety, samotni mężczyźni, jazz, erotyzm to motywy znane z jego poprzednich utworów. Ci, którzy zetkną się z japońskim pisarzem po raz pierwszy być może zasmakują w specyficznej aurze otaczającej „Mężczyzn bez kobiet” i zechcą sięgnąć po inne książki mistrza. Jako wielka fanka twórczości Murakamiego absolutnie subiektywnie polecam tę lekturę.

foto: archiwum własne

„Bezcenne. Naziści opętani sztuką” Anders Rydell

„Deklaruję tu i teraz , że jestem – tak samo jak w przypadku politycznego zamieszania – zdeterminowany uporządkować język sztuki w Niemczech, 'Dzieła sztuki', które są niezrozumiałe i które można zrozumieć jedynie dzięki napuszonym instrukcjom obsługi […], nie będą dłużej wciskane narodowi niemieckiemu!” 
Adolf Hitler 
foto: archiwum własne


Książka Andersa Rydella „Bezcenne. Naziści opętani sztuką” to znakomita publikacja ukazująca historyczny kontekst hitlerowskich grabieży i prób restytucji mienia. Autor snuje ciekawą opowieść o fanatycznym opętaniu nazistów sztuką, o walce o zaginione dzieła sztuki i spadkobiercach, którzy próbują, często latami, odzyskać swoje dziedzictwo. Rydell pisze o prywatnym testamencie Hitlera, w którym zawarte było marzenie o stworzeniu gigantycznego muzeum sztuki w Linz, miasto to miało stać się Florencją Trzeciej Rzeszy, stąd tak gigantyczna skala grabieży. Na rozkaz wodza zrabowano tysiące dzieł sztuki z muzeów, galerii oraz prywatnych kolekcji należących głównie do rodzin żydowskich. Po wojnie zrabowane dzieła znajdowano m.in. w kopalni soli w Austrii, koło wsi Altaussee, na zamku Neuschwanstein, w pociągu Göringa, niedaleko Berchtesgaden, a także w innych magazynach i prywatnych mieszkaniach. Los ponad stu tysięcy eksponatów nadal pozostaje nieznany. Książka Rydella naszpikowana jest ciekawostkami, dowiadujemy się m.in. czemu Erich Maria Remarque był pisarzem znienawidzonym przez nazistów, dlaczego uwielbiali Rembrandta, mimo jego silnych związków z holenderską mniejszością żydowską, czemu pogardzali ekspresjonizmem i sztuką nowoczesną (organizowali równolegle wystawy – dzieł zaakceptowanych przez samego Hitlera i określanych jako sztuka wysoka oraz obrazów i rzeźb, które ich zdaniem były zdegenerowane – te były wyszydzane, a wiele z nich zniszczono, na przykład 23 marca 1939 roku spalono w remizie strażackiej 1004 obrazy i rzeźby oraz 3825 akwareli). Autor opisuje również działające po wojnie formacje Monuments Men (obrońców skarbów), a także główne założenia konferencji waszyngtońskiej z 1998 roku, która stanowiła podwaliny restytucji zagrabionych dzieł sztuki. Najciekawsza część tej publikacji to opisy spraw sądowych, jakie zmuszeni byli wytoczyć spadkobiercy muzeom, a nawet rządom poszczególnych krajów. Na pierwszy plan wysuwają się trzy procesy dotyczące obrazów: „Blumengarten” Emila Noldego (rodzina Deutsch vs Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Sztokholmie), portretu Adele Bloch Bauer (Maria Altmann kontra rząd austriacki) oraz „Portretu Wally” (sprawa Bondi Jaray). Sprawy sądowe toczą się latami, ciekawa jest rola adwokatów. Część z nich pracuje za darmo, ale wielu pobiera gigantyczne honoraria sięgające 50% wartości odzyskanych dzieł sztuki (dla przykładu obrazy Klimta zostały po odzyskaniu przez rodzinę sprzedane za zawrotną kwotę 327,7 mln dolarów, do czego rodzina była zmuszona, żeby opłacić adwokatów). Zdaniem niektórych publicystów i ludzi sztuki taka pazerna postawa prawników powoduje wypaczenie idei restytucji dzieł sztuki, zrobił się z tego dochodowy przemysł, obrazy często sprzedawano po zawyżonych cenach, do głosu zaczęli dochodzić spekulanci. Z książki Rydella wyłania się ciekawy obraz samego Hitlera, prawdopodobnie nie był on politykiem opętanym sztuką, tylko artystą opętanym polityką. Ten image artysty, zdaniem brytyjskiego historyka – Paula Johnsona, był kluczem do początkowego sukcesu wodza. Przemawiał za pomocą sztuki do serc i uczuć Niemców. Publikację wieńczy dodatek, w którym Aders Rydell opisuję sprawę Corneliusa Gurlitta, w 2012 roku w jego mieszkaniu w Monachium, odnaleziono 1379 obrazów, które mogą pochodzić z grabieży. Polecam uwadze tę lekturę, plusem jest to, że autor pisze prostym językiem, to nie są naukowe dywagacje, pełno tu faktów, ciekawostek, nie sposób się oderwać od tej książki choć liczy sobie ponad czterysta stron.

foto: archiwum własne