sobota, 4 lipca 2015

„Lektor z pociągu 6.27” Jean- Paul Didierlaurent

foto: archiwum własne
Niech nikogo nie zwiedzie niewielka objętość tej książki, kryje ona bowiem w sobie prawdziwe bogactwo treści. Główny bohater to samotnik o dziwacznym nazwisku- Guylain Vignolles, wielki miłośnik literatury o nietypowym zajęciu. Zdziwienie może budzić fakt, że jego praca polega właśnie na niszczeniu książek. Z tego powodu kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z tą lekturą, gdzieś z tyłu głowy krążyła mi apokaliptyczna wizja świata nakreślona przez Ray'a Bradbury'ego w powieści „451 stopni Fahrenheita”. W dystopii Bradbury'ego strażacy zajmują się bezwzględnym niszczeniem książek, czytanie i krytyczne myślenie jest surowo zakazane. Z tego schematu wyłamuje się Guy Montag, który zamiast wywoływać pożary postanawia ocalić od zapomnienia i uratować chociaż kilka zdobytych tomów. Tutaj jest podobnie, główny bohater codziennie ratuje przed żarłoczną paszczą Zerstora Fünf Hundert (czy to przypadek, że nazwa maszyny do utylizacji jest zapisana po niemiecku czy wspomnienie palenia ksiąg przez nazistów na Bebelplatz?; należy przy tym zaznaczyć, że niszczone w prasie książki przerabiane są na papier, na którym drukowane są kolejne tomy i tak w nieskończoność) garstkę kartek, a następnie czyta je współpasażerom pociągu odjeżdżającego ze stacji dokładnie o 6.27. To jego misja, czynność ta nadaje sens jego samotnej egzystencji. Jego życie, podobnie jak w przypadku pozostałych bohaterów, krąży wokół książek. Literatura zbliża ludzi, czasem przynosi ulgę w cierpieniu, jest formą terapii, pozwala zorganizować czas, innym razem zbiera brutalne żniwo, jak w przypadku poprzedniego operatora niszczycielskiej prasy – Giuseppe Carminettiego (szczegółów nie zdradzę, ale wypadek starego Włocha to ważny wątek w powieści). Uwagę zwraca także wartownik biegle posługujący się aleksandrynem – Yvon Grimbert i pisząca pamiętnik „babcia klozetowa” - Julia, późniejsza ukochana Guylaina (kto by pomyślał, że stałe przebywanie w oparach wydalanych niestrawionych resztek pokarmowych może wpływać pozytywnie na twórczą wenę). Dziwią mnie nieco porównania do „Amelii”, tutaj oczywiście sceny chwytające za serce i przywracające wiarę w ludzi również się zdarzają, ale wiele jest także brutalnych obrazów, zwłaszcza w pierwszych fragmentach czytanych przez Vignollesa w pociągu, a później w domu starców. Jako niepoprawna italofilka rozpłynęłam się nad opisem obiadu przygotowywanego przez Giuseppe. Na końcu języka miałam smak paluszków grisini (mój nieodłączny towarzysz sycylijskich wojaży), tortellini z szynką i ciasteczek amaretti, chętnie umoczyłabym usta w kieliszku prosecco czy też domowego limoncello...Przy każdej wzmiance o złotej rybce głównego bohatera nuciłam "Marsyliankę" (domyślicie się dlaczego, kiedy poznacie jej imię) i nie mogłam powstrzymać ataku głupawki. Język powieści jest dosyć soczysty, chociaż wulgaryzmy nie były tutaj na szczęście nachalne czy użyte w nadmiernej ilości. Całość pozostawia przyjemne wrażenie niedosytu. Lekturę oczywiście polecam. Dziękuję niezrównanej Beacie Geppert za tłumaczenie i udostępnienie egzemplarza książki.
foto: archiwum własne

2 komentarze:

  1. "Lektora..." dozowałam sobie niemal po stronie. Tak jak on czytał pojedyncze kartki w pociągu ;) "Ameliowy" prawda? A czytałaś może "Delikatność" Foenkinosa?

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie niektóre aspekty nie były "Ameliowe", zwłaszcza te czytane na początku kartki, Amelia w całości była taka lekka, przyjemna, cukierkowa, a jej psoty na poziomie podstawówki, natomiast tu jednak jest coś głębszego i bardziej brutalnego moim zdaniem :) "Delikatności" nie czytałam. Teraz się katuje ludobójstwem w Rwandzie za sprawą reportaży Hatzfelda i Tochmana, i już spać nie mogę od tego :(

    OdpowiedzUsuń