wtorek, 30 grudnia 2014

2014

foto: Pixabay
Koniec roku to dla większości z nas okres podsumowań, refleksji. Zastanawiamy się, co moglibyśmy zrobić inaczej, lepiej, ile czasu przeciekło nam przez palce, prawie zawsze życzymy sobie, aby kolejny rok był lepszy od poprzedniego. Ja podsumowań nie lubię, ale ten rok był wyjątkowy pod wieloma względami. Po pierwsze, w maju zostałam namówiona do założenia strony na FB i od tego wszystko się zaczęło. W sierpniu do strony dołączył blog o tym samym tytule. Opisywałam czytane przeze mnie książki, zadawałam Wam pytania, zagadki, pojawiały się ciekawostki na temat miejsc związanych z literaturą, autorów, ich dobre rady. Dzięki temu uzewnętrznianiu się poznałam wielu znakomitych ludzi, innych blogerów, tłumaczy, autorów, ludzi czytających nałogowo tak jak ja. Stopniowo na blogu dodawałam różne zakładki. W tworzeniu informacji o mnie bardzo pomogła mi Natalia z Kroniki Kota Nakręcacza i jej cykl „Z kamerą w bibliotece”. W zakładce „Oprócz książek” mogliście znaleźć informacje na temat koreańskich seriali, które mnie zafascynowały. 
Po drugie odważyłam się też pokazać mój własny cykl opowiadań, nad którym praca trwa, pięć z dwunastu krótkich historii możecie już przeczytać na blogu w Szufladzie
Po trzecie, w tym roku udało mi się przeczytać 85 książek. Pełna lista tu. Choć niektórzy zarzucają mi zbytnią pobłażliwość jeśli chodzi o oceny, to w tabelach umieszczonych w albumie zdjęciowym 2014 na FB Buk nocą widać, że najwyższą ocenę, w sześciostopniowej skali, w tym roku uzyskało 8, a w zasadzie 7 książek („Dinozaur” to taki mój żarcik, jednozdaniowe mikroopowiadanie): 

“Piana dni” Boris Vian 
“Tabu” Ferdinand von Schirach
“Sprawa Colliniego” Ferdinand von Schirach
“Fahrenheit 451” Ray Bradbury 
“Wegetarianka” Han Kang 
“On wrócił” Timur Vermes
“Listy do młodego pisarza” Mario Vargas Llosa 
“Dinozaur” Augusto Monterroso

Nie postawiłam niższej oceny niż 3 żadnej z przeczytanych książek, z tej prostej przyczyny, że jeśli zdarzy się, że wezmę do ręki lekturę, która nie trafia w mój gust, a ma to miejsce niezwykle rzadko, bo starannie dobieram czytadła, po prostu ją odkładam i nie mam z tym problemu, życie jest za krótkie na męczenie się ze słabą książką. Postów na blogu powstało 68, nie wszystkie przeczytane książki opisałam. W grudniu dołączyłam do akcji Bilblioteczka Małych Pacjentów, bo naprawdę warto pomagać. Już dziś na przeczytanie w 2015 roku czeka na półce 47 książek, a być może wkrótce dołączą kolejne pozycje, na pewno co najmniej przez pół roku nie będę się nudzić :) 
Życzę Wam wszystkim cudownego Sylwestra oraz wspaniałego Nowego Roku 2015, a tymczasem wracam do garów, jutrzejsza kolacja sama się przecież nie ugotuje ;)

foto: archiwum własne

foto: archiwum własne

poniedziałek, 29 grudnia 2014

“Pochwała macochy” Mario Vargas Llosa

foto: archiwum własne

Pierwszy raz trzymałam tę książkę w rękach jakieś dziesięć, może dwanaście lat temu, przekartkowałam, odłożyłam na półkę z myślą, lubię Llosę, ale proza erotyczna to nie dla mnie. Jednak gdy otrzymałam ten egzemplarz, piękne wydanie z 2010 roku z ilustracjami, wreszcie zasiadłam do lektury. I tu zaskoczenie, coś co miało być “zbyt rozpasane, perwersyjne i wyuzdane” wcale takie nie jest. W dobie wszechobecnej nagości, która atakuje nas za pośrednictwem telewizyjnego ekranu, różnych od(cieni) szarości, komputera, na bilbordach czy kogoś jeszcze może zaszokować teoretyzowanie na temat aktu płciowego? Poza tym pozostaje też kwestia wieku i doświadczenia. Pewne książki zaczynają do nas przemawiać, kiedy osiągniemy już odpowiedni poziom dojrzałości. Autor opowiada tu historię nietypowego trójkąta- don Rigoberta, jego syna z pierwszego małżeństwa- Fonsita oraz jego obecnej żony- Lukrecji. Do czego naprawdę doszło między macochą a pasierbem, ile jest prawdy a ile imaginacji w wyznaniach młodego Alfonsita? Pewną odpowiedź może nam dać fragment cytatu wstępnego autorstwa Cesara Moro: „Piękno jest cudowną ułomnością formy”. Możemy się tylko domyślać, że skoro pasierb Lukrecji przedstawiony jest jako piękny chłopiec, wyglądem przypominający anioła, coś musi być nie tak z jego wnętrzem, charakterem, być może chodzi o skłonność do konfabulacji albo po prostu o zemstę, chęć ukarania ojca, za to, że ten wszedł w nowy związek. W książce Llosa dokonuje ciekawej interpretacji wybranych, mniej znanych dzieł sztuki, pojawia się między innymi postać dosyć hojnie obdarzonej przez naturę małżonki króla Lidii, Kandaulesa (obraz Jacoba Jordanesa), Diana- bogini łowów zażywająca kąpieli w strumieniu (obraz Françoisa Bouchera) czy Wenus (obraz Tiziano Vecelio). W rozdziale zatytułowanym „Wizerunek człowieczy” pojawia się wzmianka o leku przeciwbólowym, zażywanym przez kobiety w ciąży, który powodował deformacje płodu, autor prawdopodobnie odwołuje się do afery związanej z talidomidem ilustrując swe słowa obrazem Francisa Bacona. Ostatni rozdział powieści przeczy wcześniejszemu rozpasaniu, jest pochwałą skromności i umiarkowania, prostoty, autor opowiada w nim o Zwiastowaniu (obraz Fra Angelico). Llosa kilkakrotnie podkreśla, nawet opisując erotyczne uniesienia bohaterów, że istotą miłości nie są wyłącznie doznania fizyczne, liczy się zespolenie dusz, do którego dążeniem ma być akt seksualny. Przypomniała mi się komedia autorstwa Alfreda de Musseta zatytułowana „Nie igra się z miłością”, a konkretnie akt II, scena V, czytamy tamże: "wszyscy mężczyźni są kłamcy, zmiennicy, fałszywi, paple, obłudnicy, pyszałki lub tchórze, nędzni i zmysłowi; wszystkie kobiety są przewrotne, wyrachowane, próżne, ciekawe i zepsute; świat jest jedną kałużą bez dna, gdzie pełzają najpotworniejsze foki, przewalając się na górach błota; ale jest na świecie jedna rzecz święta i wzniosła, a mianowicie zespolenie tych dwojga istot tak niedoskonałych i ohydnych. Kto kocha, często jest zawiedziony, często obolały i często nieszczęśliwy; ale kocha i, kiedy znajdzie się na krawędzi grobu, obraca się, aby spojrzeć wstecz, i powiada sobie: często cierpiałem, myliłem się niekiedy, ale kochałem. To ja żyłem, a nie jakaś sztuczna istota wylęgła z mojej pychy i nudy." Z cytatem tym spotkałam się po raz pierwszy w znakomitej tragifarsie, “Tektonice uczuć” Erica Emmanuela Schmitta. Jest jedna rzecz, która spowodowała, że prawie odłożyłabym “Pochwałę macochy” na kolejnych kilka lat- szczegółowy opis rytuału defekacji don Rigoberta, naprawdę nie mam pojęcia czemu miało to służyć, moim skromnym zdaniem jest to element zbędny. Przed oczami mam jeszcze jeden obraz, który według mnie idealnie pasowałby do treści tej powieści, a przedstawia zgubną siłę instynktów i aż kipi erotyzmem- “Szał” Władysława Podkowińskiego.
foto: Wikipedia, obraz "Szał" Władysława Podkowińskiego

niedziela, 28 grudnia 2014

“Dyskretny bohater” Mario Vargas Llosa

foto: archiwum własne
Nowa, doskonała powieść peruwiańskiego laureata Nagrody Nobla. Dwa miasta- Lima i Piura, dwie rodziny i seria niesamowitych przygód. Na skutek pewnego splotu okoliczności losy obydwu familii krzyżują się. Opowieść, którą snuje autor mogłaby posłużyć za scenariusz telenoweli. Wbrew zapowiedzi okładkowej książka nie trzyma w napięciu, zresztą jak powieść napisana w typowym południowoamerykańskim, gawędziarskim stylu miałaby to robić? To właśnie to wolniejsze tempo, opis detali, dygresje, elegancja języka, erudycja z pewną dozą nonszalancji dawno temu przywiązały mnie do prozy Mario Vargasa Llosy (oraz miłość do zdań wielokrotnie złożonych). Tutaj również nić fabuły rozwija się nieśpiesznie. Mamy do czynienia z mezaliansami, skandalami obyczajowymi, konfliktami rodzinnymi, długo skrywanymi tajemnicami, porwaniami, a także szantażem. W to wszystko pięknie wplecione są rozważania na temat dobra i zła, wiary, które prowadzi z młodym Fonsitem tajemniczy, eteryczny Edilberto Torres. Tu i ówdzie pisarz jakby od niechcenia wymienia nazwiska słynnych malarzy- Francisco Goi, Tamary Łempickiej, Eugene'a Delacroix, Sandra Botticellego, pisarzy- Tomasza Manna (“Doktor Faustus”), Aleksandra Dumasa, Lwa Tołstoja, Emila Zoli. Ja tradycyjnie już zwróciłam uwagę na oprawę muzyczną powieści- Brahmsa, Mahlera oraz kreolską pieśniarkę- Cecilię Barrazę. Niektórych bohaterów znamy z poprzednich powieści autora. Don Rigoberta, Lukrecję i Fonsita z “Pochwały macochy” i “Zeszytów don Rigoberta”. Sierżanta Litumę prawdopodobnie z opowiadania “Gość” zamieszczonego w książce “Wyzwanie. Szczeniaki” i powieści, między innymi:  "Ciotka Julia i skryba" oraz “ Kto zabił Palomina Molero?”. Tego, kto jest dyskretnym bohaterem i czy jest tylko jeden takowy, nie mogę Wam zdradzić, zachęcam do lektury. Kończę cytatem z książki, który w mojej opinii nie odnosi się jedynie do dziennikarstwa peruwiańskiego, można tutaj równie dobrze wziąć pod lupę Jemen, Meksyk, Iran, Koreę Północną czy jakikolwiek inny kraj świata.
“Główną funkcją dziennikarstwa w tych czasach, a przynajmniej w tym społeczeństwie, nie było już informowanie, lecz zacieranie wszelkich różnic między kłamstwem a prawdą, zastępowanie rzeczywistości fikcją, w której przelewał się oceaniczny bezmiar kompleksów, frustracji, nienawiści i traum publiczności zżeranej resentymentem i zazdrością”.

wtorek, 23 grudnia 2014

“Królowa Południa” Arturo Pérez-Reverte

foto: archiwum własne
Nigdy jeszcze przedświąteczne porządki nie sprawiały mi tyle radości, a to za sprawą audiobooka “Królowa Południa”. Z książką w wersji papierowej znam się od dawna, zapoznałam się z nią dokładnie jedenaście lat temu. Zresztą zwykle nie biorę się za słuchanie dopóki nie przeczytam powieści. Mam pamięć wzrokową i łatwiej jest mi się skupić, gdy tekst mam przed oczami. Z dzieciństwa wyniosłam przekonanie, że jeśli ktoś mi coś czyta to zapewne chce mnie uśpić, dlatego z audiobooków korzystam bardzo rzadko. Piekłam, gotowałam, szorowałam podłogi, łazienki, ścierałam kurze, prasowałam z taką werwą, że obecnie nie czuję nóg i pleców. Mój umysł w czasie wykonywania tych prozaicznych czynności przeniósł się w niebezpieczny świat narkotykowych karteli, znakomitych policyjnych pościgów z wykorzystaniem helikopterów i szybkich łodzi motorowych, intryg i zdrad. Pucowałam i z wypiekami na twarzy zasłuchiwałam się w opowieść o Teresie Mendozie, kobiecie, której udało się to, co udaje się niewielu. Ze zwykłej, pospolitej, kiepsko ubranej dziewczyny gangstera przemieniła się w cesarzową mafijnego półświatka, największą organizatorkę przemytu narkotyków na Morzu Śródziemnym i ikonę stylu. Tajemnicą jej sukcesu był upór w dążeniu do celu, silna wola i niesamowita głowa do interesów, a także siła przekonywania innych do swoich racji. Dodałabym tu jeszcze pewien rodzaj powściągliwości, który ją cechował. Cicha jak myszka dokładnie obserwowała mężczyzn zajmujących się szmuglowaniem narkotyków, uczyła się, w głowie układała plany. Mogła to robić swobodnie, gdyż przez przedstawicieli płci brzydkiej traktowana była z pobłażliwym lekceważeniem i mało kto zauważał jakieś inne atrybuty będące w jej posiadaniu, poza pięknym biustem i zgrabną tylną częścią ciała. Przeżyła wiele miłości, które niestety nie zakończyły się dobrze. Po jednej z przemytniczych akcji trafiła do więzienia. Silny wpływ na dalsze jej losy wywarła przyjaźń ze współwięźniarką- Patricią. W zasadzie dzięki Pati zaistniała na dobre w narkotykowym biznesie, przyjaciółka namówiła ją do wydobycia i następnie sprzedania pół tony kokainy, które kiedyś zniknęło podczas transportu, a o którym współwięźniarka Teresy Mendozy wiedziała, gdzie dokładnie jest ukryte. Za wyjątkiem tej jednej sytuacji narkotyki szmuglowane przez kobietę nigdy nie były jej własnością, ona jedynie odpowiadała za transport. Bardzo sprytnie. Równolegle do wątku Królowej Południa Reverte przedstawia opowieść o byłym dziennikarzu, obecnie pisarzu, który po kolei odwiedza osoby mające w przeszłości styczność z główną bohaterką. Zbiera on materiały do książki, która ma opisywać losy przedsiębiorczej kobiety, dzięki temu jej historię poznajemy z kilku perspektyw. Autor nie ogranicza się do opisywania kartelu z Sinaloa, w powieści pojawiają się też gangsterzy rosyjscy, włoscy, kolumbijscy, hiszpańscy. Bardzo podobały mi się nawiązania do “Hrabiego Monte Christo” pióra Aleksandra Dumasa, nie tylko jest to ulubiona powieść Teresy Mendozy, ale też jej losy są zaskakująco podobne do losów Edmunda Dantèsa, dodajmy jeszcze do tego wątek skarbu ukrytego przy charakterystycznych skałach. Reverte fantastycznie opisuje ucieczkę bohaterki z Meksyku, strzelaniny, mafijny kodeks- za zdradę płaci życiem cała rodzina. Autor porusza również temat skorumpowanych polityków i stróżów prawa. Nadal niezmiennie, po jedenastu latach, polecam tę książkę, zwłaszcza zainteresowanym tematem Mafii. Teresa Mendoza z pewnością zasłużyła na swoje własne corrido.

czwartek, 18 grudnia 2014

“Sny Mevlida” Antoine Volodine

foto: archiwum własne
Sięgnęłam po tę książkę zaintrygowana aurą tajemniczości jaka otacza autora. Antoine Volodine to jeden z pseudonimów francuskiego pisarza, tłumacza rosyjskiej literatury, o którym, chociaż bardzo się starałam nie mogłam wiele się dowiedzieć. Urodził się w 1950 roku, wydaje książki również pod trzema innymi pseudonimami- Manuela Draeger, Elli Kronauer, Lutz Bassmann. Jak naprawdę się nazywa - nie udało mi się znaleźć nigdzie tej informacji, choć próbowałam eksplorować liczne francuskie strony internetowe. Literatura jaką tworzy stanowiła wyzwanie dla tych, którzy podejmowali próby jej sklasyfikowania, dlatego sam autor stworzył własną definicję nowego stylu, nazwał go postegzotyzmem. Charakteryzuje się on wzajemnym przenikaniem się futurystycznych, równoległych rzeczywistości z elementami pogranicza jawy i snu. Dorzućmy do tego kociołka jeszcze realizm magiczny oraz zaangażowanie polityczne i Voilà! W powieści “Sny Mevlida” rzeczywiście trudno znaleźć granicę między tym, co wyśnione, a tym co zdarzyło się naprawdę. Autor kreśli tu postapokaliptyczną wizję upadku ludzkości. Po licznych wojnach, rewolucjach, niedobitki hominidów tułają się po zrujnowanych miastach, pogrążonych w mroku, mimo, że jedną trzecią nieboskłonu stale zajmuje Księżyc w pełni. Na kartach powieści spotykamy osobliwą galerię postaci takich jak koreańscy szamani, gangi kapitalistów, bolszewiccy żebracy, żołnierze- dzieci, wielkie zmutowane ptaki, podludzie oraz miliony pająków. Główny bohater trafia do metropolii zwanej Ulang Ulan wysłany tam przez tajemniczą organizację zwaną Organem, która posługuje się technikami reinkarnacji- ma za zadanie obserwować schyłek naszego gatunku, nie wolno mu interweniować, inni członkowie tajemniczych służb na podstawie snów Mevlida  tworzą następnie raporty. Kilkakrotnie przeżywamy z bohaterem te same wydarzenia, analizujemy, rejestrujemy drobne zmiany w jego postępowaniu, z niecierpliwością czekamy na rozwój wypadków. Czy odnajdzie on swoją małżonkę, porwaną i brutalnie zamordowaną przez żołnierzy- dzieci (w równoległych rzeczywistościach czas nie płynie przecież linearnie, jest zatem szansa, że kobietę można ocalić przed okrutnym losem)? Czy mimo poleceń Organu zaangażuje się w polityczną walkę, pomoże ocalić ludzkość? Czy wreszcie przełożonym Mevlida uda się wyekstrahować go ze świata, do którego go wysłano zanim ten narobi nieodwracalnych szkód w historii? Nie będę tu absolutnie zdradzać co wydarzyło się w powieści. Dodam jedynie kilka słów na temat pająków. Już sama myśl o tysiącach tych stawonogów przewijających się przez tę książkę napawa mnie obrzydzeniem i strachem. Podobno niesłusznie. Choć w rzeczywistości pająki nie są pożądanymi przeze mnie współlokatorami mieszkania okazuje się, że w snach stanowią symbol pozytywnej zmiany, zapowiedź sukcesu i pełni  szczęścia, rozwiązania wszelkich problemów. Czy te stawonogi mogą dać nam odpowiedź na pytanie w czyje rządy wpadnie Ziemia, gdy ludzi już zabraknie? Niech pomyślę- świat bez wojen, niewolnictwa, obozów dla uchodźców, chaosu, nierówności społecznych, masowych zbrodni i poniżania siebie nawzajem, etc. Czemu nie?
foto: Pixabay

sobota, 13 grudnia 2014

“Siła Rozumu” Oriana Fallaci

foto: archiwum własne
Kolejny subiektywny i silnie nacechowany emocjonalnie manifest słynnej włoskiej dziennikarki. Przyznam, że tym razem czytało mi się ciężko. Może dlatego, że Oriana Fallaci sama wpada we własną pułapkę. Zarzuca dziennikarzom jednostronność, granie na emocjach, to, że swoimi tekstami, karykaturami "piorą mózgi" czytelników. Autorka postępuje podobnie. Każdą informację, fakt musiałam dla spokoju własnego umysłu sprawdzać i weryfikować. Kiedy już przebrnęłam przez szwajcarski Kodeks Karny i sławny artykuł 261 bis, który wbrew temu, co pisze Fallaci nie służy wyłącznie do ochrony wyznawców Proroka, tylko odnosi się do wszystkich wspólnot wyznaniowych, jedynie nadinterpretowany i wypaczony może bronić islamistów, zrozumiałam, że przebrnąć przez tę lekturę będzie trudno. Kiedy czytałam na przykład o wojnie Jom Kippur znalazłam informację, że o wiele więcej osób zginęło po stronie Syrii i Egiptu, Oriana podaje tylko liczbę zabitych Izraelitów, inne kwestie pomija milczeniem. Na pewno zgadzam się z autorką w kwestii potępiania traktowania kobiet przez islamistów. Pewnie, że na własnym podwórku też możemy zaobserwować przykłady jak to jakiś Iksiński zaraz po mszy, wraca do domu i okłada pięściami żonę, ale nikt mi nie powie, że to ksiądz z ambony nakazał mu ukaranie nieposłusznej małżonki. Natomiast imam Mohammed Kamal Mustafa popełnił nawet vedemecum o sposobach bicia żony. Należy uderzając omijać twarz, bo widać na niej krwiaki, blizny i siniaki, trzeba też mieć na uwadze, aby ciosy wywoływały nie tylko ból fizyczny, ale również psychiczny (!). Kolejna kwestia, którą potępia Fallaci to ubój rytualny i to zarówno halal, jak i szechita. I tu również zgadzam się z autorką, okrucieństwo wobec zwierząt nie mieści mi się w głowie. W manifeście dziennikarka wylicza zbrodnie, zamachy, “honorowe” morderstwa dokonywane przez wyznawców Proroka. Bogactwo treści zawartych w tej lekturze jest tak ogromne, że nie jestem w stanie przytoczyć w tym krótkim tekście wszystkich poruszanych tematów. Tak jak w poprzedniej książce nie podobało mi się natomiast nadmierne genaralizowanie, tu dochodzi jeszcze brak konsekwencji. W pierwszych akapitach autorka potępia Inkwizycję, identyfikuje się ze spalonym na stosie za przekonania Mistrzem Cecco, dalej pisze, że gdyby nie krucjaty, przymusowe konwersje i zbrodnie hiszpańskiej korony Europa nie obroniłaby się przed Islamem. Zresztą w książce krytyce poddawani są nie tylko inkwizytorzy, ale także imamowie, mułłowie, islamscy bojownicy, biskupi, politycy i z prawa, i z lewa, zwykli księża, dyktatorzy, projektanci mody (na przykład Karl Lagerfeld za przeprosiny skierowane do muzułmanów po słynnej aferze z kolekcją domu mody Chanel nazwanej przez dziennikarzy 'Satanic Breasts' dress), dostaje się nawet słynnym aktorom- Denzelowi Washingtonowi za rolę Malcolma X, Antonio Banderasowi za udział w filmie “Trzynasty Wojownik”. Krytyka wszystkich i wszystkiego. Niestety takie podejście powoduje, że niezbyt wnikliwy czytelnik odczytuje cały manifest jako wezwanie do nienawiści na tle religijnym, rasistowski bełkot podstarzałej Włoszki, która miała za dużo czasu na pisanie. Tymczasem autorka pisze, że tam gdzie jest rozum, rozsądek, tam jest i wybór, gdzie jest wybór, jest także wolność. Owocem rozumu i wolności jest zaś dobro. Ta książka wbrew pozorom nie jest skierowana przeciwko konkretnej grupie osób, jest wezwaniem do podejmowania samodzielnych rozważań, do kwestionowania rzeczywistości, samodzielnego wyciągania wniosków, do włączenia myślenia. Myślenie ma bowiem kolosalną przyszłość. Polecam tę książkę zainteresowanym, czyta się ciężko, wiele faktów trzeba weryfikować samemu, ale o to w tym właśnie chodzi, aby wyciągnąć wnioski i czytać między wierszami.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

“Królowa Śniegu” Michael Cunningham

foto: archiwum własne
Nowa, miejscami wzruszająca, miejscami wywołująca uśmiech, powieść obyczajowa autora rewelacyjnych “Godzin”. Skojarzenia z baśnią H.C. Andersena są oczywiste i rzeczywiście do oka jednego z bohaterów trafia płatek śniegu na podobieństwo odłamka szkła, który znalazł się w sercu i oku Kaja. Mamy tutaj pewien wycinek z życiorysu Tylera, jego młodszego brata- Barretta, jego narzeczonej- Beth i najlepszej przyjaciółki przyszłej żony- Liz. Tyler stara się z całych sił napisać piosenkę, ma to być prezent ślubny dla Beth, jest zdesperowany do tego stopnia, że postanawia sięgnąć z braku weny po natchnienie z zewnątrz- kokainę, a później heroinę (tu znów odniesienie do tytułu, śnieg to slangowe określenie twardych narkotyków). Barretta męczy to, że niczego w życiu nie osiągnął, jest zwykłym, szarym człowiekiem, homoseksualistą porzuconym właśnie przez kolejnego kochanka (królowa to również określenie na zniewieściałego homoseksualistę), mimo drzemiących w nim ambicji zawsze pozostawał w cieniu starszego brata. Kiedy pewnego wieczoru dostrzega na niebie łunę, zjawisko podobne do zorzy polarnej wydaje mu się, że oto otrzymał wiadomość od samego Stwórcy. Jego egzystencja ma jednak sens, każdy drobny gest, uczynek, codzienne czynności są same w sobie wielkie, niczego nikomu nie musi udowadniać, jest wartościowy dokładnie taki jaki jest. W Barrecie zachodzi duchowa przemiana, postanawia na powrót regularnie uczęszczać do Kościoła, odnajduje tam spokój ducha, to przynosi mu ulgę. O Beth nie dowiemy się zbyt wiele, przez większość książki definiuje ją piętno choroby nowotworowej, wzloty i upadki będące odzwierciedleniem procesu terapeutycznego. Na pewno kocha i jest kochana przez swoich bliskich, ale czy to wystarczy żeby pokonać zły los? Autor przedstawia ją jako postać niezwykle empatyczną, o dużej sile wewnętrznej, nie poddającą się łatwo, do końca stara się zresztą walczyć z chorobą. W baśni Andersena wystarczyło silne uczucie Gerdy, jej desperacja, by miłość pokonała czary i uwolniła Kaja. Cunningham pokazuje wyraźnie, że życie to nie jest prosta opowieść, legenda, która zawsze kończy się dobrze. Kolejna bohaterka, Liz to typowa, silna bizneswoman, cyniczna, twarda, spełniająca przede wszystkim swoje zachcianki, nie potrafiąca stworzyć normalnej relacji z drugim człowiekiem. Pisarz kreśli barwne portrety zwyczajnych ludzi połączonych ze sobą chorobą jednej z bohaterek, pisze tak ciekawie, że czułam niedosyt, chciałam dowiedzieć się więcej o losach postaci. Bohaterowie mają zresztą swoje pierwowzory w otoczeniu autora. W dialogi wprowadzona jest ponadto krytyka polityki Busha, zwłaszcza działań wojennych w Iraku (Tyler jest jego zdecydowanym przeciwnikiem). Autor przywołuje też wielokrotnie postać “Pani Bovary” z powieści Gustawa Flauberta. Ja zwróciłam uwagę na wątek dotyczący Jane Bowles, jako że jestem świeżo po lekturze powieści autorstwa jej męża- Paula, zatytułowanej “Ponad światem”.Powieść czyta się szybko, wpadłam w melancholijny nastrój po lekturze, w sam raz na kończącą się jesień. Zanim sięgnie się po tę książkę warto przypomnieć sobie dokładnie baśń Andersena, polecam opracowanie autorstwa Cecylii Niewiadomskiej z 1908 roku ze względu na piękno języka.

piątek, 5 grudnia 2014

“Kiki van Beethoven” Eric Emmanuel Schmitt

foto: archiwum własne
Jest to druga, po “Moim życiu z Mozartem”, książka z cyklu “Dźwięki, które myślą”. Koncepcję tę autor zaczerpnął od Victora Hugo. W swych utworach stara się przedstawić wielkich kompozytorów jako nauczycieli życia, przekazać ich koncepcję świata, filozofię i mądrość ukrytą w dziełach muzycznych. W cyklu mają się również pojawić sylwetki Bacha oraz Schuberta. W książce znajdują się komedia- monolog “Kiki van Beethoven” oraz esej “Kiedy pomyślę, że Beethoven umarł, a tylu kretynów żyje...”. W obu utworach autor stara się udowodnić, że muzyka słynnego kompozytora stawia człowieka w centrum zainteresowania, w opozycji do innych twórców, którzy pisali o Stwórcy i dla Stwórcy. Humanizm, heroizm, optymizm- to wszystko pobrzmiewa w sonatach, koncertach, symfoniach i operze autorstwa Beethovena. Do książeczki dołączona była płyta z utworami kompozytora, tymi mniej znanymi. Mnie najbardziej podobają się “Sonata Księżycowa” oraz “Sonata Patetyczna”, których na dysku zabrakło, symfonie uważam za zbyt monumentalne. Mam podobne doświadczenia do autora. W szkole muzycznej “karmiono” nas Beethovenem, każdy uczeń grający na fortepianie musiał przejść chociażby “Dla Elizy”, bardzo wiele utworów pojawiało się na zajęciach z umuzykalnienia, kształcenia słuchu. Później mój kontakt z tym kompozytorem urwał się, podobnie jak dalsza edukacja muzyczna. Może dlatego ta książka nie przemówiła do mnie, tak jak inne powieści, sztuki, eseje Schmitta. Autor porusza ważne tematy, jak piękno, duchowość, wysoka kultura. U schyłku życia Kiki wraca do słuchania Beethovena pod wpływem wizyty w Auschwitz. Dawny obóz koncentracyjny autor nazywa porażką ludzkości, cmentarzem nadziei. Jego zdaniem to potworne doświadczenie zabiło w ludziach wrażliwość na piękno, przestali słyszeć muzykę. W eseju Schmitt określa mianem kretynów grupy ludzi obojętnych, znudzonych, cyników, nihilistów i dokładnie opisuje te postawy. Pesymizm jest tu zderzony z radością płynącą z cytowanej “Ody do radości” Fryderyka Schillera. Podoba mi się afirmacja życia przedstawiona w Credo Nowoczesnego Humanizmu stworzonym przez Schmitta na końcu książki, co najważniejsze lektura ta ma wydźwięk optymistyczny, o czym świadczą ostatnie zdania. “Ostatecznie Beethoven, być może, nie umarł. I wątpię, czy kretyni żyją.” Miałam niestety wrażenie, że książka jest przegadana, jest luźnym zapisem myśli, które przypłynęły do autora w trakcie lotu samolotem, stąd częste powtórzenia. I sama postać Beethovena- ja wolę Rachmaninowa i Czajkowskiego. Koncertu fortepianowego Nr 2 c-moll op.18 tego pierwszego mogłabym słuchać w nieskończoność, podobnie jak Koncertu fortepianowego Nr 1 b-moll op. 23 Czajkowskiego (pomyśleć, że Rubinstein odmówił autorowi jego wykonania, bo mu się nie podobał). Niemniej jednak warto przeczytać, posłuchać i sprawdzić czy strzała muzyki Beethovena rzeczywiście dociera do serca człowieka, jego duszy.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

“Ponad światem” Paul Bowles

foto: archiwum własne
Jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością tego amerykańskiego pisarza i kompozytora. O osobie autora usłyszałam za sprawą Mohammeda Mrabeta, Paul Bowles był przyjacielem marokańskiego bajarza, spisywał jego opowieści i wydawał je w języku angielskim. Kiedy tylko przeczytałam “Miłość za kilka włosów” Mrabeta postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o osobie Bowlesa. Powieść “Ponad światem” napisał w 1966 roku. Jest to historia małżeństwa, które wybiera się w wakacyjną podróż po Ameryce Środkowej. Kraju, który opisuje autor książki nie mogłam zidentyfikować. Jako nazwy miejscowości Bowles podaje na przykład skrzyżowania ulic w meksykańskim Puebla albo nieistniejące porty, wioski i miasteczka , a opisywana fauna i flora charakterystyczna jest w zasadzie dla obu Ameryk. Małżeństwo- emerytowany doktor Slade i jego piękna młoda żona- Day spotykają podczas swej eskapady tajemniczego, przystojnego Grove'a Soto, który udziela im gościny. Kim jest mężczyzna? Jaki ma interes w tym, aby przyjmować pod swój dach dwoje nieznajomych, obcych mu ludzi? Tu nic nie jest oczywiste. Powieść od początku trzyma w napięciu i wywołuje irracjonalny niepokój, podświadomie szukałam jakichś znaków, bo wiedziałam, że wydarzy się coś złego. W budowaniu lęku duży udział miała “dźwięczność” tej lektury, ani przez chwilę nie mamy tu ciszy. Tyka zegar, cykają świerszcze, rechoczą żaby, łopoczą skrzydła urubu i nietoperzy, o chodnik i szyby bębni rzęsisty deszcz. Oprócz odgłosów autor opisuje duchotę dżungli, ogromną wilgotność, a przy scenie z pająkami na ranczo miałam ze strachu gęsią skórkę. Nie jest to wyłącznie dreszczowiec, autor wydaje się również tworzyć pewien rodzaj ostrzeżenia. W obcym kraju, kiedy nieznana jest nam kultura i obyczaje tubylców należy stosować zasadę ograniczonego zaufania względem mieszkańców, kwestionować rzeczywistość, zachować czujność. W twórczości Paula Bowlesa widać wyraźne wpływy Edgara Allana Poe, nawet posłowie autorstwa Ange Mlinko wskazuje na związek powieści z opowiadaniem “Serce oskarżycielem”. I rzeczywiście odniesienia da się dostrzec, choć mamy do czynienia z innym zakończeniem. Cieszę się, że Paul Bowles nie zarzucił całkowicie literackiej kariery (na początku był poetą, później kompozytorem, a następnie prozaikiem), gdy usłyszał od Gertrudy Stein, że “jest miernotą i żaden z niego poeta”. Do jego twórczości z pewnością wrócę. Polecam, choć należy się przygotować na senne koszmary po lekturze.

sobota, 29 listopada 2014

“Mistrz z Prado” Javier Sierra

foto: archiwum własne
Fascynująca opowieść o sztuce. W pewne grudniowe popołudnie 1990 roku autor (samego siebie uczynił jednym z bohaterów) spotyka w sali A Muzeum Prado Luisa Fovela- tajemniczego mistrza. Od tego momentu rozpoczyna się dla Javiera Sierry odyseja po mniej uczęszczanych muzealnych zakamarkach i wielka przygoda z malarstwem XV i XVI wieku. Fovel kolejno omawia ważniejsze dzieła Rafaela Santiego i jego uczniów, Leonarda da Vinci, Sandro Botticellego, Tycjana, Juana de Juanesa, Hieronima Boscha, Pietera Bruegela Starszego, El Gerco. Mistrz swoje opisy wybranych obrazów uzupełnia o bogate tło historyczne i podlewa sosem spiskowych teorii dziejów. Wyraźnie zaznacza zresztą, że wszystko co opowiada to nieoficjalna historia sztuki. Dowiadujemy się o istnieniu Apocalipsis Nova- dzieła rzekomo podyktowanego przez archanioła Gabriela, stworzonego ręką Św. Amadeusza, w którym napisane jest między innymi o mającym się wkrótce pojawić Anielskim Pasterzu. W teorie te wierzył Papież Leon X. Dalsze wywody Fovela są jeszcze śmielsze, a miejscami ocierają się o herezje, próbuje on za pomocą licznych obrazów przedstawiających Świętą Rodzinę oraz Madonnę wśród skał udowodnić teorię Rudolfa Steinera o istnieniu dwóch dzieciątek Jezus. Mnie najbardziej podobał się opis obrazu “Nastagio degli Onesti” autorstwa Sandro Botticellego, jedynego dzieła nie mającego związku z religią przedstawionego w tej książce. Jest to tryptyk inspirowany opowiadaniem “Okrutne łowy” Giovanniego Boccaccia. Nie będę w tym miejscu streszczać tego utworu (dla zachęty powiem, że historia ta jest bardzo interesująca i warto ją zgłębić). Ciekawe jest to, że obraz ten był dosyć specyficznym prezentem ślubnym, który Lukrecja Bini otrzymała od rodziny swego przyszłego małżonka, Giannozzo Pucciego jako ostrzeżenie, aby dochowała mu wierności i pozostała mu oddana. Jest to dobry przykład na to, jakich wyrafinowanych manipulacji, już w XV wieku, dopuszczali się mężczyźni próbując trzymać w ryzach swe niewiasty. Autor zawarł w książce także opisy relikwii- Włóczni Longinusa, Świętego Graala, oczywiście podparte odpowiednimi malowidłami. Znajdziemy tu również wiele ciekawostek z życia Karola V i Filipa II. Z osobą tego drugiego monarchy związany jest obraz “Ogród rozkoszy ziemskich” Hieronima Bosha, jedno z najdokładniej opisanych przez mistrza Fovela dzieł, podobno Filip II wyzionął ducha spoglądając na diabły znajdujące się na panelu III. Sierra w dalszej części książki opisuje mnemotechniczną technikę zwaną “sztuką pamięci”, odwołuje się do alchemii, opowiada o adamitach, wskazuje “Alfabet śmierci” Holbeina jako klucz do interpretacji “Triumfu śmierci” Pietera Bruegela Starszego, poszukuje związków między malarstwem El Greca a starożytnym Egiptem. Przyznam szczerze, że ja swoje pierwsze kroki w Muzeum Prado skierowałam do sali, w której znajdują się “Panny dworskie” Diego Velázqueza, bo to jest, moim skromnym zdaniem, najlepszy eksponowany tam obraz, jednak w tej książce się nie pojawia. Teorie spiskowe, apokaliptyczne sekty, dziwaczne zakony co najwyżej mnie śmieszą albo wprawiają w konsternację, a nie straszą. Niestety nie osiągnęłam bios theoretikos, ale dowiedziałam się, że o arcydziełach sztuki sakralnej “wiem, że nic nie wiem”. Powinnam jeszcze raz odwiedzić Madryt. Książkę polecam przede wszystkim pasjonatom sztuki, ja pozostaję pod wrażeniem ogromnej erudycji autora.

czwartek, 27 listopada 2014

“Złota skóra” Carla Montero

foto: archiwum własne
Po całkiem niezłej debiutanckiej “Wiedeńskiej grze” i nieco gorszej “Szmaragdowej tablicy” sięgnęłam po trzecią, wydaną niedawno, powieść Carli Montero. Zachęciła mnie do tego piękna okładka, miejsce akcji- Wiedeń i okres dziejów z jakim mamy do czynienia w powieści- początek dwudziestego wieku. Secesja. Przed oczami miałam piękne obrazy Alfonsa Muchy, Gustava Klimta i naszych polskich twórców- Józefa Mehoffera (“Dziwny ogród” to obraz, w który godzinami mogłabym się wpatrywać w Muzeum Narodowym), Stanisława Wyspiańskiego. Co więcej, deklaracja zamieszczona na okładce wyraźnie sugerowała, że o Klimcie będzie w książce sporo “I choć Montero nie wymienia nazwiska konkretnego malarza, jego charakter i usposobienie wskazują na postać Gustava Klimta”. Nie jestem w stanie dociec, co autor tego opisu miał na myśli, ale postać malarza wymieniona jest z nazwiska w powieści dokładnie trzy razy- na stronie 37, 43 i 46. Nie ma on żadnego związku z artystą- Aldousem Lupu, który zresztą nie jest najważniejszym bohaterem tej książki. Dalszą lekturę uprzyjemniałam więc sobie nucąc pod nosem pewną piosenkę zespołu Fleetwood Mac. Głównymi postaciami powieści są detektyw Karl Sehlackman, jego przyjaciel Hugo von Ebenthal i tajemnicza modelka- Ines. Mamy tu całkiem sprawnie napisany kryminał, trup ściele się gęsto, wypatroszone ciała pięknych kobiet zalegają na brukowanych uliczkach Wiednia i w rynsztokach, a czasu na rozwiązanie zagadki jest coraz mniej. Śledczemu brakuje poza tym nieco błyskotliwości. Mnie również dedukcja sprowadziła na manowce   i nie potrafiłam odgadnąć mordercy prawie do samego końca. Może zresztą spowodował to natłok wydarzeń. Mamy tu bowiem między innymi romans, który mógłby zakończyć się mezaliansem, seanse spirytystyczne, chińskie lampiony, taniec brzucha, psychoanalizę, wystawę malarstwa i fotografii, no i oczywiście krwawe, brutalne zbrodnie dokonywane ma modelkach. Wydaje mi się, że autorka sama zagubiła się w bogactwie treści, a może to wina tłumaczenia, ale w tej książce nawet kot zamienia się w pewnym momencie w psa, co wywołało u mnie niczym nieskrępowany atak śmiechu. I tylko secesji jest tu jak na lekarstwo. Carla Montero oprócz Klimta wymienia również Frances MacDonald (“Ogród w księżycowej poświacie”), Edouarda Maneta (“Śniadanie na trawie”), Victorine Meurent (pozowała jako modelka Manetowi, później stała się niezależną artystką), pojawia się nawet Pablo Picasso (w jego twórczości w tym czasie kończy się okres błękitny, a zaczyna różowy). Z wielkich ludzi epoki spotykamy ponadto na kartach powieści Gustawa Mahlera (pisząc ten tekst słuchałam jego Symfonii nr 4 G- dur) i Zygmunta Freuda, którego cały wkład we współczesną medycynę sprowadza się według autorki do stworzenia pojęcia kompleks Edypa i niemego potakiwania utyskiwaniom pacjenta spoczywającego na kozetce. Przypomnijmy, że Freud był nominowany dwunastokrotnie do Nagrody Nobla z dziedziny medycyny.  Moją sympatię wzbudziła postać Ines, wydała mi się podobna do Sugar z powieści Michela Fabera “Szkarłatny płatek i biały”. Przez moment baronowa Kornelia von Zeska kojarzyła mi się z hrabiną Ellen Olenską z “Wieku niewinności” Edith Wharton, natomiast fizjonomia jej towarzysza, Alexandra de Behra (vel Sandro) przypominała mi do złudzenia Johna Galliano. Ponadto dowiedziałam się, że las pachnie miętą oraz, że można kogoś “pogładzić spojrzeniem”. Książkę czyta się szybko, intryga kryminalna nie jest zła, może nieco wtórna (vide historia Kuby Rozpruwacza), tylko Wiedeń, secesja, Klimt- za dużo sobie obiecywałam po tej kombinacji. Można przeczytać w chłodny listopadowy wieczór, ale arcydzieło to nie jest, a mogło być tak pięknie. Zresztą oceńcie sami.

poniedziałek, 24 listopada 2014

“Wściekłość i duma” Oriana Fallaci

foto: archiwum własne
Jest to bardzo subiektywny, krytyczny manifest znanej włoskiej dziennikarki, powstał kilka tygodni po szokującym zamachu na World Trade Center, który miał miejsce 11 września 2001 roku. Oriana Fallaci odwołuje się w nim do całego społeczeństwa, próbuje przedstawić zagrożenia jakie niesie ze sobą islamski terroryzm, otworzyć oczy zarówno politykom, jak i zwykłym obywatelom, na to, że niekiedy tolerancja, nadmierna pobłażliwość dla fanatycznych idei, może być zgubna. Autorka przedstawia emocjonujący zapis pierwszych chwil po katastrofie, pisze o licznych zbrodniach dokonywanych na przestrzeni lat przez muzułmańskich separatystów. Swe rozważania na temat różnic kulturowych między cywilizacją europejską a światem arabskim opisuje posługując się bardzo szerokim tłem historycznym. Muszę przyznać, że choć staram się być osobą tolerancyjną, nikomu nie odmawiam prawa do wolności, swobody wyrażania poglądów, to w wielu miejscach odkrywałam z zaskoczeniem, że nie mogę nie przyznać racji Fallaci. Czy można bowiem nazwać człowiekiem kogoś, kto w bestialski sposób maczetą lub mieczem odcina głowę bliźniego tylko dlatego, że ten nie potrafi wyrecytować wersetów Koranu? Kogoś, kto dopuszcza się infibulacji uznając ją za “tradycję”, kto traktuje kobietę gorzej niż zwierzę, jak przedmiot? Kto za rozmowę kobiety z mężczyzną spoza rodziny grozi jej i tylko jej ukamienowaniem, chłostą, podobnie jak za zbyt głośny śmiech u fryzjera? Kto podczas świętej walki, “odwrotnej krucjaty”, dopuszcza się bezczeszczenia światowego dziedzictwa? Mam na myśli zniszczenie monumentalnych posągów Buddy z Bajmanu. Nie trzeba zresztą odwoływać się do przeszłości, aby ukazać skalę bezmyślnego okrucieństwa dżihadystów, weźmy ostatnie doniesienia z Kenii, czy porwanie dziewczynek w Nigerii albo pewną szkolną wycieczkę szwedzkich uczennic, która zakończyła się dla nich obrzezaniem, wszystko to są wydarzenia z tego roku. Dodajmy do tego wielkie manifestacje imigrantów we Francji w 2005 roku, porwania turystów w Jemenie, szczególnie to z 2009 roku, które zakończyło się śmiercią zakładników. Przykłady możemy mnożyć. A co robi rząd, co robią politycy, co robią Ci, u których powstają całe miasteczka, w których panuje zwyczajowe, okrutne prawo szariatu? Nic. Czekają. Zasłaniają się tolerancją. Jeśli problemy występują w Afryce czy Azji to przecież nie nasza sprawa, nie nasz kontynent. Tak jest wygodniej, bezpieczniej, byle do końca kadencji. Oriana pisze , że “pamięć może zawieść, hipokryzja może zwyciężyć, ale historii nie da się wymazać...” Konflikt chrześcijańsko- muzułmański nie trwa od dziś, od wczoraj, czy od 100 lat, trwa od wieków. Tu nie ma prostego rozwiązania, ale bezczynność to nasza słabość, to zachęta, woda na młyn dla dżihadystów. Jeśli jest coś z czym się nie zgadzam w owym kazaniu Fallaci, poza generalizowaniem i wrzucaniem wszystkich muzułmanów do jednego worka, to odbieranie wyznawcom Proroka prawa do dziedzictwa kulturowego. Tak samo jak autorka wyrzuca z rękawa nazwiska wielkich myślicieli, malarzy, rzeźbiarzy, pisarzy, uczonych począwszy od starożytnej Grecji do Renesansu i czasów współczesnych tak ja nie potrafię zapomnieć o ojcu współczesnej medycyny- Awicennie (Abu Ali Husain ebn Abdallah Ebn-e Sina lub krótko Ibn Sina),o znakomitym poecie sufickim- Rumim (Dżalal ad-Din ar-Rumi, Dżalaluddin Rumi, Dżalal ad-Din Balchi, Maulana Rumi, Mevlana), o twórcach perskich miniatur. Nie trzeba też daleko jeździć by obejrzeć arcydzieła architektury arabskiej, przykładem może tu być położona w hiszpańskiej Grenadzie Alhambra. Wspaniały, bogato dekorowany zespół pałacowy, obfitujący między innymi w piękne malowidła ścienne, stiuki ozdobione ornamentami i ściany wykładane płytkami azulejos. Nie można zatem powiedzieć, że kultura Zachodnia nie czerpała nigdy z arabskiego świata. Ilu jest współczesnych pisarzy jak Idelfonso Falcones, Tariq Ali, Elif Shafak czy Joydeep Roy- Bhattacharya, którzy w swoich książkach wracają do krótkiego momentu w historii, kiedy zwaśnione religie mogły koegzystować, kiedy podstawą międzyludzkich relacji było zrozumienie dla odmienności? Wymienieni przeze mnie autorzy piszą również o arabskiej sztuce, tradycji, omawiają także drugą stronę medalu- działania Inkwizycji. Ja chciałabym wierzyć, że porozumienie jest możliwe, że nienawiść kiedyś zniknie, ale takiej nadziei z każdym kolejnym doniesieniem o działaniach dżihadystów, wyznawców Państwa Islamskiego, jest we mnie coraz mniej. Zachęcam do przeczytania krótkiego manifestu Oriany Fallaci i do skonfrontowania jej opinii z rzeczywistością. Wiele z obecnych wydarzeń niestety przewidziała. Kończę znakomitym cytatem:

 ”Fałsz przeniknął świat tak głęboko, 
 Że skłócone sekty krytykują nawzajem swe święte księgi. 
 Gdyby nienawiść nie była ludziom przyrodzona, 
 Kościoły i meczety stałyby obok siebie.” 
“W cieniu drzewa granatu” Tariq Ali

sobota, 22 listopada 2014

“Kiedy byłem dziełem sztuki” Eric Emmanuel Schmitt

foto: archiwum własne
Zaskoczenie, szok, konsternacja- to właśnie odczuwałam, kiedy przeczytałam pierwszych kilkanaście stron tej książki. Do tej pory kojarzyłam autora, którego bardzo cenię, z opowiadaniami, sztukami, powieściami, które podejmowały wprawdzie trudne tematy, ale w subtelny i piękny sposób. Wzruszały, niosły ogromny ładunek emocjonalny. Traktowały o śmierci (“Oskar i Pani Róża”), o małżeńskich niesnaskach (“Tektonika uczuć”, “Małe zbrodnie małżeńskie”), różnych obliczach miłości i towarzyszących jej obsesjach (“Trucicielka”, “Odette i inne historie miłosne”), o poszukiwaniu własnej tożsamości (“Kobieta w lustrze”), o pogoni za szczęściem i spełnianiu marzeń (“Marzycielka z Ostendy”). Eric Emmanuel Schmitt podejmował też temat wojny w Iraku, życia wygnańców, opisywał losy środowiska imigrantów w Anglii, wzywał do tolerancji (“Ulisses z Bagdadu”). W niedawno opublikowanej “Tajemnicy Pani Ming” zmierzył się z konfucjańskim systemem filozoficznym, a w “Ewangelii według Piłata” przedstawił niezwykle kontrowersyjne poglądy na osobę Judasza. Za każdym razem czytając jego powieści czułam, że wszystko skończy się dobrze, był to swoisty balsam dla duszy. Z książką “Kiedy byłem dziełem sztuki” na początku nie miałam takiej pewności. Mamy tu do czynienia z okrutną, miejscami obrzydliwą i groteskową, ale jakże fascynującą przypowieścią o znaczeniu sztuki we współczesnym świecie. Wiele razy wracałam podczas lektury na stronę tytułową, żeby się upewnić czy rzeczywiście czytam Schmitta, czy to nie jest przypadkiem Jose Carlos Somoza (mój ulubiony pisarz). Nie chodzi mi o podobieństwo treści (odnoszę się tu do powieści “Klara i półmrok”, tam ludzi maluje się i gruntuje jak prawdziwe płótna, następnie sprzedaje, stanowią część wyposażenia luksusowych domów, tę kontrowersyjną praktykę autor określa mianem hiperdramatyzmu), ale odczucia jakie u mnie wywołała lektura obydwu książek. Autorzy, zarówno Schmitt, jak i Somoza stawiają niezwykle ważne pytania. Czy istnieją jakieś granice artystycznej ekspresji? Czy twórcy, w imię sztuki, wolno absolutnie wszystko? Czy może zdehumanizować człowieka, zamienić w przedmiot na oczach ogółu społeczeństwa? Czy istotę ludzką można pozbawić człowieczeństwa? Czy wreszcie my, jako widzowie nie mamy udziału w degradacji współczesnej sztuki i sprowadzaniu jej do poziomu kloaki? Powieść Schmitta opisuje losy młodego, rozczarowanego życiem mężczyzny, który pewnego dnia postanawia się zabić, ratuje go z opresji znany, aczkolwiek kontrowersyjny artysta- Zeus Peter Lama, który obiecuje mu sławę, bogactwo i ekscytujące życie cennego eksponatu. Już Seneka Młodszy zauważył, że “pochwała karmi sztukę”. Myśl tę podtrzymuje Schmitt w swej powieści. Mówi, że każdy z nas ma trzy formy życia. Daną nam z chwilą narodzin fizyczność, na którą nie mamy wpływu, własną świadomość oraz opinię innych na nasz temat. Sukces, zdaniem Zeusa Petera Lamy zależy od publiczności, a wywołanie skandalu jest medialnym akceleratorem gwarantującym popularność danego dzieła. W opozycji do tego bohatera autor umieszcza dobrotliwego, ułomnego Carlosa Hannibala, który maluje to, co kryje się w ludzkich sercach, to, co niewidoczne dla oczu. Twórca ten obnaża przed młodym mężczyzną dwulicowość, hipokryzję Zeusa Lamy. Książka “Kiedy byłem dziełem sztuki” ukazuje w brutalny sposób czasy w jakich przyszło nam żyć. Wszechobecny kult piękna, chorobliwe dążenie do sprostania wymaganiom odnośnie do idealnej sylwetki, doskonałego ubioru. Autor pokazuje do czego prowadzi takie spojrzenie na świat, ostrzega, że w ten sposób możemy przeoczyć otaczające nas piękno, przestrzega przed tworzeniem sztuki dla mas, udowadnia, że prawdziwe dzieła są w stanie obronić się same, nie potrzebują aplauzu tłumów. W ostatnich fragmentach powieści wraca nadzieja, odetchnęłam z ulgą, to Schmitt, który znowu mówi, że nie wszystko jeszcze stracone. Znakomita lektura. Polecam zarówno “Kiedy byłem dziełem sztuki” Schmitta, jak i “Klarę i półmrok” Somozy (tutaj autor dochodzi do podobnych wniosków- “jedynym sensem sztuki jest sztuka sama w sobie”). Do tych książek dołączyłabym jeszcze “Wegetariankę” Han Kang. Koreańska autorka stawia tu ważne pytania, do którego momentu totalne pofolgowanie najniższym instynktom możemy jeszcze nazwać sztuką? Jak daleko artysta może posunąć się w realizacji swoich wizji? Zachęcam do lektury.

czwartek, 20 listopada 2014

Wspomnień czar = dawno temu przeczytane...;)

Lista z dawnych, dawnych czasów kiedy całą ziemię pokrywały jeszcze pachnące lasy deszczowe pomiędzy którymi przechadzały się ogromne dinozaury :D Żartuję sobie...jakoś tak przyszło mi do głowy odgrzebać co nie co, wszystkie książki niezmiennie polecam, na aktualizację na razie nie mam czasu... wtedy jeszcze nie myślałam, że kiedyś będę opisywać książki na własnym blogu :)

 Majgull Axelsson 
„Kwietniowa czarownica”
„Droga do piekła”
„Ta,którą nigdy nie byłam”
"Pępowina"
"Lód woda, woda i lód"

 Znakomita szwedzka pisarka, która potrafi jak nikt inny w swoich powieściach uchwycić mroczne emocje, złe uczynki i wszelkie nieszczęścia spadające na człowieka,a zwłaszcza kobiety.

 Maurice Druon
„Król z żelaza”
„Zamordowana królowa”
„Trucizna królewska”
„Prawo mężczyzn”
„Wilczyca z Francji”
„Lew i lilie”
„Kiedy król gubi kraj”
„Żądza życia”

Pierwsze siedem książek z tej listy to nieco podkoloryzowana wersja historii Francji od finału procesu templariuszy po pierwsze lata wojny stuletniej, nosi nazwę Królowie Przeklęci, ostatnia wymieniona pozycja to wspomnienia kurtyzany- hrabiny Sanziazni, której uroda i fortuna dawno już zgasły.

Kiran Desai
„Zadyma w dzikim sadzie”
„Brzemię rzeczy utraconych”

Indyjska pisarka, najmłodsza jak dotąd laureatka nagrody Booker’a (teraz ten tytuł należy do Eleanor Catton), którą otrzymała za drugą z wymienionych wyżej powieści.

Santiago Roncagliolo
„Czerwony kwiecień”
„Wstyd”

Młody peruwiański pisarz, nieustannie porównywany do wczesnego Llosy, z czym się niestety zgodzić nie mogę, ale czytadło samo w sobie niezłe.

Javier Marias 
„Serce tak białe”

Obecnie nie do zdobycia w księgarni,książka która wywarła na mnie ogromne wrażenie, przeczytałam ją chyba na początku liceum i teraz kiedy chcę do niej wrócić nigdzie nie mogę jej dostać. Update: dostałam, znowu przeczytałam, niezmiennie mnie zachwyca :) Niedawno wydano w PL "Zakochania" tego autora.

Jorge Molist
„Zamaskowana królowa”

Czytadło stylizowane na powieść historyczną. 

Eduardo Mendoza
„Przygoda fryzjera damskiego”
„Sekret hiszpańskiej pensjonarki”
„Oliwkowy labirynt”
„Maurico,czyli wybory”

Pierwsze trzy książki to ironiczno-groteskowy opis perypetii pewnego nie do końca normalnego detektywa- amatora.Ostatnia to już całkiem poważna próba spojrzenia na Barcelonę po okresie rządów gen. Franco. Update: Od tamtej pory wydał mnóstwo książek -10 ?, absolutnie wszystkie są godne polecenia.

Ildefonso Falcones
„Katedra w Barcelonie”

Z zawodu adwokat, ale postanowił na chwilę zostać pisarzem i to z całkiem niezłym skutkiem, pisanie tej powieści zajęło mu ponad pięć lat, zadbał o to by ze szczegółami opisać Średniowiecze,książka przez trzynaście miesięcy nie schodziła z pierwszego miejsca listy bestsellerów. Update: Wydano w PL jeszcze "Rękę Fatimy", wypatrzyłam ją w Madrycie, poprzedzała polskie wydanie o pół roku, tym razem nie poświęcił jej jednak tylu lat pracy, ale wciąż czyta się nieźle... 

Woody Allen 
„Obrona szaleństwa”

Lubię ten zbiór opowiadań, nieraz towarzyszył mi w podróży do pracy, to specyficzne poczucie humoru powodowało u mnie wybuchy niekontrolowanego śmiechu z którymi musieli sobie radzić współpasażerowie. Update: Warta przeczytania jest " Czysta anarchia" także zarówno :) Nie mogę się zdecydować za co najbardziej lubię Allena- za filmy, muzykę czy za książki. Na pewno nie za aktorstwo :/

Eric Emmanuel Schmitt
„Oskar i Pani Róża”
„Tektonika uczuć”

To pierwsze to studium życia i śmierci,druga to studium związku pomiędzy kobietą a mężczyzną. I tak jak budowniczym Wieży Babel poplątano nam języki, co sprawia że pomimo nieustannej rozmowy nie udaje nam się porozumieć, to mi przypomina pewien wiersz Szymborskiej…Update: Od tego czasu wydał w PL 12-13 ? książek, czytałam wszystkie uwielbiam go, ostatnio za "Małżeństwo we troje" i "Tajemnicę Pani Ming". 

Manuel Vincent
„Chorzy na miłość”

Rzecz o tym że miłość prowadzi do agresji, agresja do obłędu, obłęd do miłości, taki zamknięty cykl, opowieść o wynaturzonej, zniewalającej, złej namiętności. 

Jose Carlos Somoza
„Jaskinia filozofów”
„Klara i półmrok” 
„Trzynasta dama”
„Namalowane okno”
„Listy od zabójcy bez znaczenia”
 „Szkatułka z kości słoniowej”
 „Zygzak”
 „Szczegół.Trzy krótkie powieści.”

Mój ulubiony pisarz i moja nieustająca fascynacja. Jaskinia filozofów to najlepsza książka jaką kiedykolwiek czytałam,ma tyle warstw i poziomów i kryje w sobie tyle tajemnic, że nawet wielokrotnie czytana ciągle mnie czymś zaskakuje. Update: Wydano jeszcze "Przynętę" i "Klucz do otchłani" i jakoś tak zrobiło się o nim cicho. Smutne to. Update2: W tym roku wydano “Tetrameron”.

Carlos Ruiz Zafon
„Cień wiatru”
„Gra anioła”

Trochę tajemnicza, trochę detektywistyczna, trochę przygodowa, trochę historyczna, trochę o miłości do literatury i o akcie tworzenia powieści, trochę o zapominaniu- taki miszmasz. I raczej młodzieżowo, zwłaszcza te ostatnio wydawane - "Marina" i późniejsze... 

Michel Faber
„Szkarłatny płatek i biały”
 „Jabłko”

Stylizowana na XIX wieczną powieść opowieść o angielskiej prostytutce Sugar cierpiącej na rzadką chorobę skóry, wyalienowanej,a jednocześnie pożądanej, ponadprzeciętnie jak na tamte czasy inteligentnej.Czytelnikom tak spodobały się jej losy iż Faber zmuszony był wydać dodatek Jabłka żeby wyjaśnić co się z nią stało. O innej jego książce “Pod skórą” pisałam na blogu.

Matthew Pearl
„Klub Dantego”
 „Cień Poego”

Historycznie- detektywistyczne, loże masońskie itp., w cieniu wielkich twórców literatury. Nie przepadam.

Azar Nafisi
„Czytając Lolitę w Teheranie”

Trochę się rozczarowałam, myślałam że to będzie coś oryginalnego, o ile sama opowieść o życiu kobiet w cieniu islamskich praw jest ciekawa, to interpretacja wielkich dzieł literatury pozostawia wiele do życzenia.

Andrzej Zaniewski 
„Cień szczurołapa”

Dziwadło. Nawet nie wiem czemu przeczytałam tą książkę, chyba tylko dlatego że spodobało mi się takie zdanie w niej zawarte: [...]"Nie idę na ślepo, byle przed siebie, byle dalej...Idę, bo przewiduję, bo myślę, bo czuję, bo pragnę tej wędrówki i możliwości wybierania dróg."[...]

środa, 19 listopada 2014

“Jeszcze jeden dzień” Mitch Albom

foto: archiwum własne
"Jeden dzień z ukochaną osobą może zmienić wszystko." Ja w to wierzę i dlatego historia Charlesa “Chicka” Benetta przypadła mi do gustu. Czy kiedykolwiek mieliście ochotę cofnąć czas, pragnęliście wrócić do jakichś wydarzeń z przeszłości, wyjaśnić nieporozumienia, naprawić relacje z bliskimi? Ja gdybym przed wielu laty wiedziała, co przydarzy się mojemu Dziadkowi w pewien radosny, słoneczny dzień zamiast wiosennego, leniwego spaceru z przyjaciółmi wybrałabym szybką jazdę tramwajem, ale czasu cofnąć się nie da. Czy i jak tego dokonał bohater powieści Mitcha Alboma nie mogę Wam zdradzić. Grunt, że pewnego dnia na skutek dziwnego splotu okoliczności spotkał swoją matkę, która umarła osiem lat wcześniej. Wizyta w rodzinnym miasteczku i ten jeden dzień spędzony wspólnie z rodzicielką stały się okazją do rozliczenia się z bolesną przeszłością, a także do zastanowienia się jak powinna wyglądać przyszłość Chicka. Na jaw wyszły długo skrywane rodzinne tajemnice, bohater dokonał swoistego rachunku sumienia. Zrozumiał, że choć znieważał, lekceważył i odpychał matkę ta darzyła go bezwarunkową miłością, roztaczała nad nim ochronny parasol, ukrywała pewne fakty z życia jego ojca świadomie, aby nie wyrządzić mu krzywdy. Po latach zrozumiał, że zawsze tkwiła po jego stronie, nieustannie go wspierała, liczyło się dla niej jedynie dobro własnych dzieci, nawet za cenę własnego szczęścia. Znamienne są jej słowa, którymi uzasadnia swoją decyzję o zatajeniu prawdy na temat ojca bohatera. Mówi: “Dziecko nie powinno musieć wybierać”pomiędzy dwojgiem rodziców. Chick całe życie faworyzował ojca, próbował spełnić jego wygórowane oczekiwania. Chciał stać się kimś ponadprzeciętnym, sławnym sportowcem, ale nie dla siebie, nie dla chwały i sławy, ale po to by zadowolić człowieka, który ostatecznie go porzucił niczego nie wyjaśniając. To właśnie ten jeden dzień spędzony z matką pozwala Charlesowi zrozumieć jak wiele popełnił błędów, pozwala mu pogodzić się z przeszłością, a co najważniejsze wybaczyć ojcu, matce, samemu sobie. Oprócz historii Chicka spisanej przez dziennikarkę, autor zamieszcza w książce jego notatki dotyczące sytuacji, kiedy on nie stanął po stronie matki oraz tych, gdy matka stanęła po jego stronie. Jak możemy się domyślić bohater nie jawi się w nich jako wzorowy syn. Ponadto możemy przeczytać listy, które wręczała Charlesowi matka wprawiając go tym samym w zakłopotanie. Zdjęcia umieszczone na końcu książki mogą wskazywać na częściowo autobiograficzny charakter tej opowieści. Powieść czyta się bardzo szybko. Wreszcie nie byłabym sobą, gdybym dla równowagi nie poleciła innej książki, której wydźwięk nie jest tak optymistyczny, jak powieści Mitcha Alboma. Mam na myśli “Zaopiekuj się moją mamą” autorstwa koreańskiej pisarki Shin Kyung- Sook. Tutaj mamy do czynienia z tajemniczym zniknięciem kobiety, której obecności nie dostrzegała rodzina na co dzień, traktując ją jak coś oczywistego. Historia opowiedziana jest z perspektywy jej córki, syna, męża i jej samej. To zdumiewające jak często potrafimy coś docenić dopiero wtedy, gdy bezpowrotnie to utracimy. Na koniec pozostaje mi zadać pytanie: A Ty, kiedy ostatni raz powiedziałeś/łaś swojej mamie, że ją kochasz? 
“Kochaj tak, jak tylko potrafisz” 
Franciszek Liszt

wtorek, 18 listopada 2014

“List do nienarodzonego dziecka” Oriana Fallaci

foto: archiwum własne
Jest to monolog przyszłej matki skierowany do jej nienarodzonego dziecka. I choć Oriana Fallaci podkreślała w wywiadach, że nie jest kobietą opisaną w książce, znajomość jej biografii pozwala dostrzec, że wiele wydarzeń przedstawionych w tej powieści miało miejsce również w życiu autorki. Zresztą pierwsza wersja manuskryptu napisana została w 1966 roku, zaraz po drugim poronieniu Oriany i czekała prawie dziesięć lat, aby ujrzeć światło dzienne, w zmienionej formie, odarta z osobistego krzyku, w 1975 roku. Kobieta przedstawiona w książce w delikatny i wzruszający sposób zwraca się do dziecka, opowiada mu o trudach życia, o cierpieniach, które na nie czekają po urodzeniu. Mówi prawdę, że świat to okrutne miejsce. Mimo iż nieustannie się zmienia, w gruncie rzeczy pozostaje taki sam- panoszą się na nim wojny, okrucieństwo, niesprawiedliwość. Fallaci umiejętnie przedstawia również burze hormonalne przetaczające się przez organizm przyszłej matki w postaci niezdecydowania, z jednej strony ogromnej radości, z drugiej lęku, agresji i bierności, walki z własnym egoizmem. Mówi, że bycie matką to nie zawód, to nie obowiązek, to jest nasze prawo, świadomy wybór. Decydując się na posiadanie dziecka nie możemy zapominać o bagażu jaki bierzemy na swoje barki w postaci nieustającego lęku. Już od momentu stwierdzenia ciąży boimy się, zastanawiamy czy wszystko jest w porządku, czy ta mała istotka w naszym wnętrzu jest zdrowa. Myślimy o tym, jakimi będziemy matkami, czy podołamy trudom wychowywania dziecka, czy jesteśmy w stanie zaspokoić wszystkie jego potrzeby? Kobieta z powieści wielokrotnie zadaje dziecku pytanie czy w obliczu tego, czego się od niej dowiedziało rzeczywiście chce poznać ten świat. Mówi mu, że życie składa się z cierpienia, po to powstajemy z nicości aby na koniec powrócić w ten niebyt, a jednak warto podjąć trud, warto się urodzić. Kiedy czytałam tę książkę kręciły mi się w oczach łzy, a gdy doszłam do momentu, w którym autorka opisuje poronienie to były już wodospady łez. Płakałam nad losem matek, które nie mogą mieć dzieci, choć bardzo tego pragną, a także nad losem tych, które je straciły. Zastanawiałam się czy gdyby życie oszczędziło nieszczęść Orianie Fallaci w postaci nieudanych związków, okrucieństw wojennych, których była świadkiem od najmłodszych lat, ogromu niesprawiedliwości, utraty potomstwa, czy jej sytuacja wyglądałaby inaczej? Być może nie odrzuciłaby miłości, rodziny, małżeństwa, wartości na których opiera się egzystencja wspólnoty. Moje doświadczenia są inne, ja należę do tych szczęśliwców, którym podarowano kawałek Księżyca, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Otaczają mnie ludzie, którzy udowadniają mi każdego dnia, że marzenia można spełniać, wystarczy uwierzyć. Urodziłam się czasach pokoju, nie zaznałam głodu ani okrucieństw wojny i nigdy nie byłam sama. Zawsze miałam wokół siebie osoby gotowe do pomocy, mimo to początki macierzyństwa napawały mnie lękiem. Strachem, który wpisany jest w naszą egzystencję. Polecam tę lekturę wszystkim kobietom, to dla nich powstała. I na koniec dodam, że warto również przeczytać ciepłą, nieco magiczną opowieść o początkach rodzicielstwa autorstwa Elif Shafak zatytułowaną “Czarne mleko”. Tu uzyskujemy niezwykle optymistyczną, oniryczną wizję pierwszego spotkania matki i dziecka, zupełnie inną, bo opartą na radosnych doświadczeniach tureckiej autorki.

poniedziałek, 17 listopada 2014

“Profesor Stoner” John Williams

foto: archiwum własne
Już od jakiegoś czasu obserwuję z nieskrywaną radością tendencję wydawców do sięgania po zapomniane dzieła, otrzepywania ich z patyny czasu i nadawania im drugiego życia. W tym roku udało mi się przeczytać “Diamentowy plac” Merce Rodoredy (1962), “Pianę dni” Borisa Viana (1947), “Fahrenheit 451” Ray'a Bradbury'ego (1953) i właśnie “Profesora Stonera” Johna Williamsa (1965), lecz zapewne listę tę można by wydłużać w nieskończoność. Cóż takiego kryje się w z pozoru mało interesującej opowieści o życiu farmera, który staje się profesorem literatury? Odpowiedź to emocje, stopniowo narastające napięcie, pozorne amor fatis głównego bohatera. Z jednej strony William Stoner przyjmuje to, co wokół niego się dzieje ze stoickim spokojem, godzi się z losem, z drugiej pozwala sobie na jeden jedyny moment buntu, gdy kolejny raz z rzędu z powodu konfliktu z niejakim Hollisem Lomaxem otrzymuje, mimo swojej pozycji wieloletniego wykładowcy, zajęcia dla studentów pierwszego roku. Wielokrotnie miałam ochotę wyciągnąć Stonera z kart powieści i wytargać za uszy, wrzeszczeć na niego i wzywać by się opamiętał, walczył o swoje szczęście, o swoje życie. Jak wtedy, gdy zakończył romans z Katherine, bo groziło im obojgu zrujnowanie naukowej kariery albo gdy zaniechał walki o wydalenie z uczelni doktoranta, który o literaturze miał takie pojęcie jak ja o języku programowania Java. Z wielką radością potrząsnęłabym też jego fatalną małżonką- Edith, która z niewiadomych dla mnie przyczyn zdecydowała się na jałowe trwanie u jego boku mimo jawnej niechęci, jaką go darzyła. Prawie do końca powieści nie zgadzałam się z twierdzeniem autora, że tytułowy Profesor nie jest człowiekiem nieszczęśliwym jak widzi go większość czytelników. Dopiero później dotarło do mnie, że William Stoner przeżył swe życie tak jak chciał, była to dobra egzystencja człowieka, który dokonywał wyborów i zdawał sobie sprawę z ich konsekwencji. Radość i wytchnienie dawała mu praca, uciekał od nieudanego małżeństwa w zacisze swego gabinetu, otaczał się książkami, studentami – to dawało mu spokój ducha, koiło ból rozczarowania. Ostatecznie porzuciłam swoje wątpliwości na ostatniej stronie powieści, kiedy to złożony nowotworem Profesor wydaje ostatnie tchnienie i jednocześnie doznaje olśnienia, uderza w niego świadomość własnej tożsamości. Oddaje się refleksjom i wyraźnie zaznacza, że przez całe życie “był sobą i wiedział, co to znaczy”. Jak wielu z nas może poszczycić się tym, że robi to, co kocha, nie ma wątpliwości, że obrało właściwą drogę? Co to znaczy być prawdziwie szczęśliwym? Niektórym radość i dopełnienie daje praca zawodowa, innym miłość i życie rodzinne, jeszcze innym obcowanie ze sztuką czy też kontemplacja natury albo kombinacja wszystkich wymienionych czynników. Jedno jest pewne, prawdziwy sukces osiągnąć możemy wtedy, gdy patrząc w przeszłość nie odczuwamy żalu, kiedy godzimy się ze swoimi porażkami. Przypomina mi się fragment wiersza Leopolda Staffa zatytułowanego “Odys”: 
"O to chodzi jedynie, 
By naprzód wciąż iść śmiało, 
Bo zawsze się dochodzi 
Gdzie indziej, niż się chciało." 
W powieści pojawiają się odniesienia między innymi do Williama Szekspira, to sonet 73 sprawia bowiem, że Stoner rezygnuje z dalszego studiowania agronomii i poświęca swą uwagę angielskiej literaturze. Ja osobiście najbardziej cenię sobie sonet 90 (przy okazji polecam “Sonety” Szekspira w znakomitym opracowaniu Stanisława Barańczaka, wydane przed Wydawnictwo a5, na kartach tej książki odnajdujemy oryginalny angielski tekst wraz z tłumaczeniem). Nie brakuje tu również ważnych wydarzeń historycznych wplecionych w tło opowieści, wśród nich I i II Wojna Światowa, początek dyktatury Franco, atak Japończyków na Pearl Harbor. I chociaż Uniwersytet Missouri wydaje się być swoistą enklawą światowe tragedie odbijają się tu echem i wpływają na życie zarówno studentów, jak i kadry nauczycielskiej. Książka posiada rekomendację Toma Hanksa oraz znakomity wstęp autorstwa irlandzkiego pisarza Johna McGaherna, gdybyście nie wierzyli mi na słowo, że warto po nią sięgnąć. Polecam.

środa, 12 listopada 2014

“Oriana Fallaci. Portret Kobiety” Cristina De Stefano

foto: archiwum własne
Muszę przyznać, że gdy sięgałam po tę książkę odczuwałam lekkie drżenie serca. Orianę Fallaci znałam z jej tekstów potępiających islam, głównie z głośnego artykułu, który ukazał się w “Corriere della Sera” 29 września 2001 roku, zatytuowanego “Wściekłość i duma” (później pojawiła się również książka o tym samym tytule). Pierwsza odważyła się powiedzieć o tym, że Europa powoli zamienia się w Eurabię i swą polityką wielokulturowości kopie własny grób. Zaostrzenie konfliktu między światem arabskim a Zachodem przewidziała zresztą na długo przed zamachami na World Trade Center, już w latach sześćdziesiątych krytykowała islamistów. Kojarzyłam też jej słynne wywiady, które przeprowadziła między innymi z Lechem Wałęsą, Muammarem Kadafim, Chomeinim, Goldą Meir, Arielem Szaronem. Ten ostatni powiedział o niej, że jest kobietą twardą, odważną, lojalną i pojętną. Niewątpliwie była ikoną dziennikarstwa, zaangażowaną, gotową na bezkompromisowe odsłanianie prawdy za wszelką cenę. Do swojej pracy podchodziła niezwykle emocjonalnie, suche fakty jej nie interesowały, zawsze podawała je wraz ze swoją opinią i oceną, nie wierzyła w dziennikarstwo obiektywne. Pojawiała się na linii frontu ze swoimi niewygodnymi pytaniami, opisując konflikty zbrojne zawsze starała się poznać stanowisko każdej ze stron. Nieprzerwanie obnażała ludzkie słabości i głupotę, niezależnie od tego czy rozmawiała z wielkim światowym przywódcą czy ze znanym aktorem. Nie bała się mówić co myśli i ta właśnie cecha napawała lękiem jej rozmówców. Do każdego wywiadu czy artykułu starannie się przygotowywała, później wielokrotnie poprawiała, zmieniała i kreśliła tekst zanim nadała mu ostateczny kształt, była perfekcjonistką. Przypisywano jej cechy kobiety wiecznie awanturującej się, porywczej, trudnej w pożyciu, o jej ciężkim charakterze krążyły legendy. Jej szczerość, odwaga fizyczna i moralna, na której punkcie miała obsesję przysporzyły jej wielu wrogów i skazały na samotność. Gdyby żyła nigdy nie zgodziłaby się na opublikowanie tej biografii, bo nade wszystko ceniła sobie prywatność swoją i swojej rodziny. Cristina De Stefano pokazuje światu w swej książce zupełnie inny wizerunek słynnej dziennikarki. To prawda, że nie ukrywa jej wad, ale przedstawia też nam zalety- wielkie serce, kruchość i czułość, jaką darzyła Fallaci swych bliskich. Gdy ulegała miłości całkowicie traciła głowę dla wybranego mężczyzny, była gotowa poświęcić karierę i wszystkie swoje osiągnięcia wyrzucić do kosza. Rzucała wszystko, czym się zajmowała, pisała romantyczne wiersze i marzyła o wspólnym życiu z głową w chmurach, zabiegała o spotkania, słała drogie prezenty ukochanemu, cierpiała, gdy ją porzucano. I choć przyznawała, że nie potrafiłaby mieszkać pod jednym dachem z żadnym mężczyzną, a instytucja małżeństwa jej nie interesuje próbowała kilka razy stworzyć normalny związek. Życie nie obeszło się z nią lekko, podczas gdy odnosiła ogromne sukcesy jako dziennikarka i pisarka, prywatnie cierpiała- bolesne rozstania, śmierć rodziców i ukochanego mężczyzny, trzykrotnie poroniła. Tęsknocie za niespełnionym macierzyństwem dała zresztą wyraz w powieści “List do nienarodzonego dziecka”. Wszystkie te mało znane fakty z jej życia odkrywa na kartach biografii Cristina De Stefano subtelnie i z wyczuciem. Na podstawie pozostawionych przez Orianę notatek, listów, pamiątek próbuje pokazać nam jaki naprawdę był jej świat. Choć stwarzała pozory osoby otwartej, łatwo nawiązującej kontakty i wylewnej, w rzeczywistości mówiła ludziom niewiele o sobie i tylko to, co chciała. Dzięki tej książce utkanej z jej wspomnień i nigdy nie opublikowanych materiałów możemy na chwilę zanurzyć się w jej świecie, pięknym, pełnym ideałów, ale też strasznym. Do dziś pokutuje mylne przekonanie o jej skrajnie prawicowych poglądach (w rzeczywistości miała w nosie to co na lewo i co na prawo, dla niej liczyła się wolność wypowiedzi i poglądów), o tym jak była zła i zawistna. Ja, podobnie jak autorka jej biografii, cenię Orianę Fallaci przede wszystkim za prawdomówność i odwagę. Czytając tę książkę odkryłam, że wiele nas łączy poza okropnym charakterem, miłość do książek i potrzeba otaczania się nimi, hipochondryzm i nieumiejętność wybaczania. Lektura ta wywarła na mnie tak silne wrażenie, że nie mogłam się powstrzymać przed zakupem czterech książek Oriany Fallaci, także wkrótce jeszcze mocniej zagłębię się w jej świat. Nie mogę się już doczekać.

piątek, 31 października 2014

“Miasto kłamstw. Cała prawda o Teheranie” Ramita Navai

foto: archiwum własne
Brytyjska dziennikarka irańskiego pochodzenia napisała reportaż , który czyta się jak znakomitą powieść. Autorka opisuje w nim historię ośmiu wyrazistych postaci, które spotkała podczas swoich wędrówek po Wali Asr, głównej arterii miasta kłamstw. Jest ona zarazem osią tych opowieści. Poznajemy Dariusza, członka MEK (Modżahedin-e- Chalgh, Bojownicy Ludowi), zdradzaną małżonkę- Somaję, Amira- syna zamordowanych przez reżim wrogów politycznych, Biżana- gangstera i handlarza narkotyków, byłego członka japońskiej Yakuzy, Lejlę- prostytutkę, Morteza- żołnierza Basidż (paramilitarnej straży obywatelskiej) będącego jednocześnie homoseksualistą (co z definicji powinno się wykluczać), Asghara, który większość życia poświęcił hazardowi i rozrywkom przy czym ściśle przestrzegał dżawanmardi (kodeksu honorowego) oraz Faridę, dawną członkinię towarzyskiej śmietanki z najwyższego szczebla, obecnie podupadłą “lwicę salonową”. I jest to mieszanka wybuchowa. W każdej opowieści roi się od obyczajów, nakazów i zakazów związanych z wiarą, a w opozycji do nich mamy konflikty wewnętrzne i wyzwania, przed którymi stają bohaterowie. Muszą lawirować, muszą kłamać, często poświęcać własne szczęście, aby ocalić życie. Ramita Navai nie stara się ich oceniać ani nie usprawiedliwia, mówi jak jest, aby przeżyć w Teheranie trzeba umieć się dostosowywać, reagować błyskawicznie na zmieniające się okoliczności. Bardzo ciekawie opisany jest dysonans między południową, biedną częścią miasta a bogatą północną, w której więcej uchodzi płazem. Nieraz uśmiechałam się czytając o nienawiści do Zachodu, tępieniu amerykańskich wzorców, a dwa akapity dalej jakaś postać poruszała się po mieście porsche, dodgem, mustangiem, cadillakiem etc. Widać, że pomimo opisywanej hipokryzji niektórych Irańczyków, dylematów związanych z wiarą, przerysowania kilku bohaterów autorka stara się przekazać szczery obraz miasta, które zna ze swojej młodości i nadal darzy wielkim sentymentem. Navai pisze tak, że niemal czujemy się jakbyśmy sami podążali szeroką Wali Asr, obserwowali uliczny zgiełk i wdychali kłęby spalin. Dawno nie czytałam tak dobrego reportażu, wspaniały, niezwykle żywy i plastyczny portret Teheranu. Polecam.

niedziela, 26 października 2014

“Opowieści z Narnii. Książę Kaspian” C.S. Lewis


Kolejna odsłona cyklu, który pojawił się już na blogu. Jedna z moich ulubionych książek z dzieciństwa. Czwórka rodzeństwa- Zuzanna, Piotr, Edmund i Łucja za sprawą czarów z ponurego peronu brytyjskiej stacji kolejowej przenoszą się do magicznej krainy- Narnii. Okazuje się, że rok, który upłynął od ich nieobecności według ich ludzkich wyliczeń, dla Narnijczyków oznacza całe stulecia. Dzieci przybywają na wyspę i początkowo nie mogą odnaleźć się w zastanej rzeczywistości, gdyż z upływem czasu zmianie uległ nawet krajobraz. Próżno w tej opustoszałej krainie szukać śladów jej dawnej świetności. Po jakimś czasie trafiają do ruin zamczyska, okazuje się, że to ich dawna siedziba, Ker- Paravel, odnajdują swe atrybuty władzy, wszystkie poza magicznym rogiem, który ma nieść pomoc potrzebującym. Równolegle do wątku rodzeństwa prowadzona jest historia Kaspiana, potomka podstępnie zamordowanego króla Telmarów, który dorasta pod okiem swego wuja, groźnego Miraza. Uzurpator przejmuje rządy w kraju i z wytęsknieniem oczekuje narodzin potomka. Gdy wreszcie spełniają się jego nadzieje Kaspian jest zmuszony ratować się ucieczką. Jedyną osobą w królestwie, która mu w tym pomaga jest stary nauczyciel, który podobnie, jak wcześniej niania, opowiada mu barwne historie dotyczące dziejów starej Narnii. Książę w lasach natyka się na prawowitych mieszkańców królestwa- mówiące zwierzęta, centaurów, karłów, faunów, olbrzymów. Jedynie drzewa pozostają niewzruszone, jakby utraciły swe magiczne właściwości. W tym samym czasie gdy Kaspian i Narnijczycy stają do nierównej walki z Mirazem dzieci próbują przedostać się do Kopca Aslana i udzielić im pomocy. Mamy tu barwne opisy bitew, pojedynków, taktyki wojennej, nawiązania do mitologii greckiej- Bachanalia, oczywiście do Biblii również- zarówno Telmarowie, jak i dawni królowie Narnii są Synami Adama i Córami Ewy. Tradycyjnie już lew Aslan ratuje mieszkańców magicznej krainy wzywając na pomoc duchy drzew, bitwa zostaje wygrana, nastaje pokój, a prawowitym królem Narnii zostaje Książę Kaspian. Rodzeństwo za sprawą tajemnego przejścia wraca do Anglii, dla Piotra i Zuzanny jest to koniec przygód, oni już nigdy nie postawią stopy w magicznej krainie, co możemy tłumaczyć symbolicznym przejściem w dorosłość. I na zakończenie dodam, że znalazłam w tej części cyklu bardzo ciekawy cytat o buku: "Spojrzała na drzewo buku, pod którym stała. Ach, ono byłoby najwspanialsze! Byłoby pełną wdzięku i godności gładkolicą boginką, panią lasu."
foto: archiwum własne

czwartek, 23 października 2014

“Skradziona” Clara Sánchez

foto: archiwum własne
Hiszpańska pisarka napisała książkę inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. W latach siedemdziesiątych, za rządów generała Franco, porywano dzieci tuż po narodzinach i sprzedawano. Proceder ten ciągnął się również, co jest zaskakujące, po obaleniu reżimu. W zależności od źródeł dowiadujemy się, że sprawa dotyczy 60 000 lub nawet 300 000 rodzin. W ten haniebny proceder zamieszani byli lekarze, położne, ludzie Kościoła, pośrednicy, urzędnicy państwowi. Afera medialna wybuchła 27 stycznia 2011 roku, kiedy to stowarzyszenie skupiające osoby, będące ofiarami takich porwań zdecydowało się złożyć skargę do Prokuratury Generalnej. Do pozwu dołączały kolejne osoby. Sprawa zelektryzowała opinię publiczną, w marcu 2011 roku trafiła do hiszpańskiego Parlamentu. Wszystkie te wydarzenia w ciekawy sposób opisuje artykuł pod tytułem “Tysiące ukradzionych dzieci”, napisany przez Macieja Stasińskiego, który ukazał się 12 kwietnia 2011 roku w “Wysokich obcasach”.

Jeśli chodzi o powieść Clary Sánchez mam mieszane uczucia. Pisarka opisuje historię z perspektywy dwóch rozdzielonych sióstr- Veroniki i Laury. To właśnie Laura tuż po narodzinach została odebrana matce i sprzedana bogatej hiszpańskiej rodzinie. Betty nigdy nie pogodziła się ze stratą dziecka i poświęciła życie na poszukiwania, później swoją obsesję przekazała córce- Veronice. Stopniowo odkrywamy tę historię, wszystkie powiązania. Dowiadujemy się, że tak naprawdę nikomu w otoczeniu sióstr nie można ufać. I chociaż główny wątek jest bardzo ciekawy, a dylematy Laury, której dotychczasowe życie ulega rozpadowi po spotkaniu z Veronicą są przedstawione znakomicie, to w książce mamy niepotrzebne powtórzenia i dłużyzny oraz dziwaczne wątki poboczne- nastoletnie miłości obu sióstr, które autorka mogła sobie darować.

Zastanawia mnie też czarno- białe przedstawienie historii. Delikatna Betty, jej mąż, niezbyt zamożni versus demoniczna, bogata babka Laury- Lilly i jej skrajnie nieodpowiedzialna córka Greta. Szlachetność i dobro kontra zło wcielone, a przecież zarówno tym, którzy dziecko utracili, jak i tym, którzy je kupili wmawiano brednie, żeby transakcja mogła dojść do skutku. Rodziców informowano, że dziecko zmarło przy porodzie, a parom, które pragnęły je “adoptować” serwowano historię o biednej rodzinie, której nie stać na utrzymanie niemowlęcia i pragnącej w tej sposób zapewnić mu lepszy byt.

Język tej powieści również mnie zdziwił, momentami piękne literackie opisy, metafory aż tu nagle jak atramentowy kleks lub kwiatek do kożucha wepchnięty jakiś kolokwializm. Generalnie książka jest ciekawa, temat bulwersujący, ale peanów na jej cześć napisać nie potrafię. Czyta się dosyć szybko. Polecam zainteresowanym. Przy tej okazji warto przypomnieć książkę "Mam na imię Victoria. Zaginione dzieci Argentyny" autorstwa Victorii Dondy. Jest to relacja z pierwszej ręki dotycząca wydarzeń, które miały miejsce w Argentynie. W latach 70., 80. wrogów reżimu skazywano na śmierć i zabierano im dzieci. Zmieniano ich tożsamość i oddawano do adopcji rodzinom "dobrze widzianym politycznie". Victoria jest właśnie takim odebranym biologicznym rodzicom dzieckiem, o czym dowiedziała się po latach życia w kłamstwie. Ten reportaż zdecydowanie polecam.