czwartek, 26 lutego 2015

„Drugie studium kobiety” Honoriusz Balzak

foto: Pixabay
Arcyciekawe opowiadanie pierwszy raz opublikowane w 1831 roku, na łamach l'Artiste. Na przyjęciu u Felicite des Touches spotykają się bywalcy najznamienitszych paryskich salonów, a jednocześnie postacie znane doskonale miłośnikom Balzaka z „Komedii Ludzkiej”. Wymienić w tym gronie możemy: markiza d'Espard, generała de Montriveau, lady Dudley wraz z małżonkiem, dziennikarza Blondet, Horacego Bianchona, malarza Bridau, baronową de Nucingen wraz z mężem, księżną de Cadignan, hrabinę de Serisy, Henryka de Marsay oraz Eugeniusza Rastignaca. W miłym towarzystwie, przy suto zastawionym stole bohaterowie dyskutują o polityce, zmianach społecznych, roli i pozycji kobiet, a także mankamentach ich charakterów. Rozmowy przeplatane są anegdotami odnoszącymi się do omawianych problemów. Początek ten przypomina mi trochę „Dekameron” Giovanniego Boccaccia. Jako pierwszy głos zabiera minister de Marsay. Henryk twierdzi, że dobry polityk powinien być zimny, bezinteresowny, każdą wypowiedź należy przemyśleć, kalkulować co się opłaca, a czego mówić nie należy, a przede wszystkim utrzymuje, że największym wrogiem w drodze do kariery są emocje. De Marsay mówi, że swe polityczne sukcesy i opisywaną taktykę zawdzięcza kobiecie, która była jego wielką miłością. W czasie ich romansu kochankowie wymyślili sekretny system szyfrów, bilecików, min, zachowań, aby potajemnie się porozumiewać. Gdy Henryk dostaje nagle gorączki i nie może dotrzeć na spotkanie z ukochaną wysyła liścik z informacją, że nie stawi się w pałacu kobiety. Po jakimś czasie żałuje tej decyzji, gdy dociera na miejsce schadzki okazuje się, że ktoś inny dotrzymuje już towarzystwa jego wybrance. Marzy mu się zemsta jak z „Otella”, ale na szczęście nikt nie zostaje ranny ani nie umiera. Ciekawe są tu tłumaczenia kobiety, kiedy de Marsay wyjawia, iż wie o drugim kochanku, najpierw kłamstwo, zaprzeczenie, później obrót o 180 stopni i to Karolina zaczyna udawać ofiarę (okazuje się bowiem, że minister również prowadził podwójną grę). Później zgromadzeni na uczcie towarzysze mówią o upadku arystokracji, o zacieraniu się różnic między klasami społecznymi, mocno krytykują Napoleona. Generał de Montriveau opowiada anegdotę z czasów odwrotu wojsk napoleońskich z Rosji. Ponownie omawiany jest motyw zdrady. Zazdrosny mąż podpala stodołę, w której zamknięta jest jego niewierna małżonka wraz z kochankiem- pułkownikiem. Następnie wywiązuje się ogólna dyskusja na temat zachowania kobiet, jakie cechy powinna mieć idealna niewiasta, dziennikarz Blondet tłumaczy swój punkt widzenia gospodyni wieczoru. I wreszcie Bianchon opowiada czwartą, najciekawszą historię, której absolutnie nie zdradzę, bo i tak o treści powiedziałam już zbyt wiele. Na zachętę dodam tylko, że Panie, które gościły na omawianym przyjęciu, po wysłuchaniu tej anegdotki opuściły salę urażone, w myśl zasady „co za dużo, to niezdrowo”. „Drugie studium kobiety” ma w sobie wiele cynizmu, jadu, ironii. Zupełnie nie podoba mi się obraz płci pięknej, który wyłania się z tego dzieła. Kobieta, zdaniem Balzaka, musi być dobrą aktorką, wyrachowaną, próżną, skoncentrowaną na sobie i własnym wyglądzie istotą, czarującą, ale jednak niezbyt inteligentną i dosyć powierzchowną. I gdyby ktoś miał wątpliwości to, według autora, tylko i wyłącznie kobiety zdradzają swoich mężów, nigdy na odwrót. Warto sięgnąć po ten nieco zapomniany tekst. Polecam.

środa, 25 lutego 2015

„Wywiad z historią” Oriana Fallaci

foto: archiwum własne
Genialna książka wybitnej dziennikarki, której dzieła dosyć często goszczą na moim blogu. Ze wstępu napisanego przez Orianę Fallaci wyłania się niepokojąca myśl- historię tworzą nieliczni. My, jak stado baranów- bezwolni, bez wpływu na wydarzenia- przyjmujemy to, co jest dziełem jednostek. Niewielu tworzy idee, dokonuje odkryć czy rewolucji, niewielu wywołuje też wojny i je kończy. Autorka odnosi się do przeszłości- jej nie da się zweryfikować, ale za to historię, która powstaje na naszych oczach już tak. Dużą rolę odgrywają w tym procesie media, powszechny dostęp do informacji, możliwość nagrywania i rozpowszechniania wywiadów, wiadomości. Dziennikarstwo, zdaniem Fallaci, to zawód, który pozwala opisywać historię in statu nascendi. I kiedyś rzeczywiście tak było. Obecnie bardzo aktualne zdaje się być twierdzenie Mario Vargasa Llosy zamieszczone w książce „Dyskretny bohater”: “Główną funkcją dziennikarstwa w tych czasach, a przynajmniej w tym społeczeństwie, nie było już informowanie, lecz zacieranie wszelkich różnic między kłamstwem a prawdą, zastępowanie rzeczywistości fikcją, w której przelewał się oceaniczny bezmiar kompleksów, frustracji, nienawiści i traum publiczności zżeranej resentymentem i zazdrością”. 
Nigdy nie wiadomo, co jest początkiem władzy, a co jej końcem. Nie można jej kontrolować, a zabija ona wolność jednostki. Władza, zdaniem autorki, jest dowodem na to, że prawdziwa wolność nie istnieje. Po co w ogóle zawracać sobie głowę czytaniem wywiadów przeprowadzonych pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych? Odpowiedź kryje się w rozmowie, jaką przeprowadziła autorka z Pietrem Nennim: „Historia nie powtarza się w identycznych warunkach, ale się powtarza”. Dlatego też uważam, że kluczem do zrozumienia dzisiejszych wydarzeń, nie tylko na Ukrainie, ale na Bliskim Wschodzie, a także we Francji, w Danii, czy gdziekolwiek pojawiają się zamachy, konflikty, wojna o wpływy, jest spojrzenie w przeszłość, poznanie tej przeszłości. Umożliwiają to, przynajmniej częściowo, „Wywiad z historią” oraz „Wywiad z władzą”. W pierwszej z tych książek Fallaci przeprowadza rozmowy z najważniejszymi osobistościami XX wieku począwszy od Henry'ego Kissingera, a skończywszy na swoim życiowym partnerze- Aleksandrosie Panagulisie. Jest to dwadzieścia osiem wywiadów, które nie są ułożone chronologicznie, raczej zgrupowane tematycznie jak na przykład te dotyczące: 
-wojny w Wietnamie (z Henrym Kissingerem, Nguyenem Van Thieu, Generałem Giapem, Nordomem Sihanoukiem), 
-konfliktu izraelsko- arabskiego (z Goldą Meir, Jasirem Arafatem, Georgem Habbaszem, czy królem Jordanii- Husajnem), 
-wojny indyjsko- pakistańskiej (z Indirą Gandhi, Alim Bhutto), 
-skandalu korupcyjnego we Włoszech i włoskiej polityki (z Pietrem Nennim, Giovannim Leone, Gulio Andreottim, Giorgiem Amendolą), 
-ujawnienia pewnych niepokojących faktów związanych z działalnością CIA (z Williamem Colby, Otisem Pike), 
-rewolucji goździków w Portugalii (z Mario Soaresem, Alvaro Cunhalem). 
Na uwagę zasługuje na pewno wywiad z pierwszą kobietą na świecie, która objęła stanowisko premiera. Mówa o Sirimavo Bandanaraike, premier Cejlonu, która przejęła władzę opłakując męża zastrzelonego w zamachu. Jaśniej od niej w tej książce świecą jednak gwiazdy – Golda Meir i Indira Gandhi. Co jest wspólną cechą tych trzech kobiet, poza tym, że żeby zostać wybrane na zajmowane przez siebie stanowiska musiały przewyższać umiejętnościami mężczyzn? Na pewnym etapie pogoni za coraz wyższą pozycją dla kariery poświęciły życie rodzinne. Może dlatego, że wiadomo z czym to się wiąże mamy tak mało zdolnych, błyskotliwych kobiet w polityce? I w tamtych czasach było ich niewiele, Oriana Fallaci rozmawiała zaledwie z trzema. Równie interesujące są wywiady z Willym Brandtem, Hajle Syllasje, Mohammadem Rezą Pahlawim czy Ahmedem Zaki Yamanim. Ciekawe są także wydarzenia, które poprzedzały każdą rozmowę, spostrzeżenia i odczucia Oriany, które zostały ujęte we wstępach do każdego z wywiadów. Dziennikarka do każdego spotkania pieczołowicie się przygotowywała, długo zbierała materiały, każdą opisywaną sytuację starała się przedstawić biorąc pod uwagę kilka różnych perspektyw. Podczas wywiadu zdarzało się jej ironizować, zapędzać w kozi róg rozmówcę. Chyba tylko raz tego żałowała- odnośnie do Mohammada Rezy Pahlawiego- choć nie zapałała do niego sympatią, krytykowała przepych i bogactwo gabinetu, w którym ją przyjmował, a także jego rzekome wizje, po latach przyznała, że ten tyran był „mniejszym złem”, w porównaniu z Chomeinim (wywiad z ajatollahem przedstawiła w drugiej książce- „Wywiad z władzą”). Podczas gdy Szach usiłował przeprowadzić reformy (Biała Rewolucja), Chomeini cisnął Iran z powrotem w mroki Średniowiecza. Zdarzało się, że Fallaci była proszona o natychmiastowe zakończenie wywiadu, na przykład z Hajle Syllasje, który sprowokowany przez nią, wyrzucił ją z sali audiencyjnej. W 1972 roku, po wywiadzie z Goldą Meir, gdy wróciła do Rzymu, z hotelu, w którym się zatrzymała skradziono jej taśmy z nagraniem (sprawca nigdy nie został złapany, ale istniały przesłanki mówiące, że to rabunek polityczny, za którym stali ludzie Kaddafiego). 
Jaki obraz władzy i polityków wyłania się z tych wywiadów? Obojętnie jak jesteś uczciwym i dobrym człowiekiem, jak bardzo chcesz zmieniać świat, gdy tylko dojdziesz do władzy zachodzi w Tobie przemiana. Władza niszczy, władza korumpuje, zniekształca człowieka. Henry Kissinger powiedział w wywiadzie: "Widzi pani, kiedy ma się w ręku władzę, i kiedy ma się ją w ręku przez długi czas, w końcu uznaje się ją za coś, co nam się należy. Jestem pewien, że kiedy opuszczę to stanowisko, odczuję brak władzy.
A jak jest z historią? Czy rzeczywiście tworzona jest przez jednostki? Na podtrzymanie tej tezy można przytoczyć słowa Willy'ego Brandta, który twierdził, że owszem, jest to prawda, ale tylko częściowo, jednostki odgrywają zasadniczą rolę w historii, ale muszą zaistnieć w tej samej chwili, co sytuacja. To odpowiedni moment sprawia, że ujawnia się talent. 
Oriana Fallaci po tragicznej śmierci swego przyjaciela- Aleksandrosa Panagulisa na około dwa lata usunęła się z życia publicznego, w tym czasie napisała książkę „Un uomo”, będącą hołdem dla jej ukochanego towarzysza życia, opiekowała się chorą na raka, umierającą matką i trzymała się z dala od polityki. Nagły impuls, spotkanie w Burke, w Wirginii z generałem Loanem wyciągnął ją z letargu i spowodował, że znów zaczęła przeprowadzać słynne wywiady, tak powstał „Wywiad z władzą”, ale to już całkiem inna historia... Książkę tę polecam każdemu z całego serca.

foto: archiwum własne

wtorek, 24 lutego 2015

„Hell” Lolita Pille

foto: archiwum własne
Wciągająca książka o tak zwanej złotej młodzieży z najbogatszych dzielnic Paryża. Przeraża zarówno pustka w ich życiu, jak i w ich głowach. Większość młodych bohaterów, na czele z tytułową Hell, po zrobieniu matury postanawia „odpocząć” od nauki. Dzień to nieustająca gonitwa po najbardziej ekskluzywnych butikach, restauracjach, noc to hektolitry alkoholu, kilogramy narkotyków i byle jaki seks, byle gdzie i z byle kim. I taki „dzień świstaka” serwuje nam młoda, dwudziestodwuletnia autorka, sama należąca do tego zaklętego, a raczej zblazowanego kręgu. Strasznie się czyta o tym udawanym nihilizmie, o rzekomym Weltschmerz, ma się ochotę porządnie potrząsnąć tymi aroganckimi smarkaczami. Ludzie na świecie nie mają co jeść, nie mają co pić, ani gdzie mieszkać, a jedynym zmartwieniem tych panienek jest to, w co się ubrać i kogo w jakiej kolejności, brzydko mówiąc, „zaliczyć” . Kiedy wydaje się już, że Hell znalazła swoją drugą połówkę (w jej życiu niespodziewanie pojawia się Andrea- jej męski odpowiednik), okazuje się, że zamiast ciągnąć się nawzajem ku górze, ku wyzwoleniu ze szpon nałogu, staczają się wspólnie w jeszcze głębszy dół. Czy pieniędzmi naprawdę da się wszystko w życiu załatwić- kupić ciuchy, kosmetyki, drogie gadżety jest łatwo będąc synusiem czy córusią bogatych rodziców, czy można za pomocą mamony zdobyć akceptację, szacunek, miłość? Nie. Wniosek jest zawsze ten sam- pieniądze szczęścia nie dają. Są sceny, które w tej książce szokują mimo upływu lat (w momencie wydania "Hell" alias "Spowiedź pindy" wywołała we Francji skandal), jak chociażby aborcja dokonana przez Hell- bez łez, bez wstydu, bez uczuć, bezmyślnie i bez żalu. Są momenty, kiedy rzeczywiście jej współczujemy- naprawdę otoczenie kretynów może działać depresjogennie i deprymująco. Może też tak działać próba dopasowania do ogółu, w myśl przysłowia jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one, bo mimo wszystko Hell- Elle idiotką nie jest- czyta książki, kocha muzykę, w tym operę. Frédéric Beigbeder nazwał tę powieść „parabolą o utracie pewności siebie, o pokoleniu zniszczonym przez ironię”. Musiał on dostrzec w tej książce coś wyjątkowego, skoro umieścił ją w swoim bilansie (nr 92), a może nie mógł uczynić inaczej, gdyż jego własna powieść „29,99” została wspomniana przez autorkę „Hell”? Na pewno jest to pewien rodzaj ostrzeżenia, zwłaszcza dla rodziców, kasa nie załatwi wszystkiego, nie zastąpi ich obecności w życiu dziecka, nie nauczy odróżniania dobra od zła, ani właściwej hierarchii wartości. Język powieści jest dosyć prymitywny, daleki od literackiego, składają się na to na pewno wiek autorki plus prawdopodobnie liczba tłumaczy (stąd może moje wrażenie niespójności)- siedem osób przekładało te nieco ponad dwieście stron. Okładka jest koszmarna i zniechęca całkowicie do sięgnięcia po tę lekturę. Na podstawie książki powstał w 2006 roku całkiem niezły film, o tym samym tytule. Można przeczytać, ale na własną odpowiedzialność, ja ani nie zniechęcam, ani specjalnie nie będę zachęcać.

niedziela, 22 lutego 2015

„Baśnie Braci Grimm”, wydania z 2009 roku oraz z 1989 roku


foto: archiwum własne
Chyba nie ma na świecie takiej osoby, która nie zetknęłaby się z cyklem baśni spisanych przez niemieckich pisarzy i językoznawców- Wilhelma i Jacoba Grimmów. Geneza tego zbioru to próba ocalenia od zapomnienia ludowych podań, mitów i opowieści. Oryginalny tekst, zwany „Rękopisem Kasselskim” został wpisany na Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, a w 2005 roku baśnie braci Grimm zostały umieszczone przez tę instytucję na liście „Pamięć Świata”. To prawdziwy cud, że stare legendy i mity przetrwały oraz że udało się dokonać zapisu tych baśni, ponieważ już za Platona panowało przekonanie, że tekst pisany wywiera negatywny wpływ na rozwój pamięci. Podobny pogląd wyznawali Gallowie i dlatego nie pozwalali spisywać swych pieśni, chcieli prawdopodobnie zapobiec zaniechaniu nauki i sztuki zapamiętywania, nie darzyli zaufaniem słowa pisanego. Baśnie braci Grimm nie powstałyby gdyby nie wcześniejsze, pochodzące z lat 1806- 1808 dzieło, „Cudowyny róg chłopca” autorstwa Klemensa Bretano i Achima von Arnima. Panowie ci wciągnęli Grimmów do współpracy przy tworzeniu drugiej części swego śpiewnika. Było to inspiracją do rozpoczęcia poszukiwań starych, ludowych opowieści, które dały początek słynnym baśniom. Braciom pomagali wszyscy- rodzina, znajomi, znajomi znajomych, ludzie spotykani podczas licznych podróży, niektórzy z prawdziwym, wrodzonym talentem do snucia opowieści, a także naukowcy, wykorzystywali też średniowieczne poematy. Grimmowie skrupulatnie spisywali te niczym nieskrępowane, spontaniczne potoki słów, dlatego też czasem jedna bajka miała kilka wersji, które w nielicznych przypadkach były kompilowane przez braci w jedną spójną całość (na przykład „Czerwony Kapturek” czy „Trzej wędrowni czeladnicy”). Zasadnicze pytanie brzmi: dla kogo przeznaczone są te baśnie? Zdania są podzielone. Wielu badaczy, jak na przykład Giuseppe Cocchiara twierdzi, że to „dzieło, które było przeznaczone dla uczonych, a trafiło w ręce dzieci”. I choć sami Grimmowie piszą w przedmowie, że ich książka przeznaczona jest dla najmłodszych, to przecież poddali baśnie autocenzurze tworząc tzw. „Małe Wydanie” w 1825 roku, zawierające pięćdziesiąt (wybranych z dwustu) bajek najodpowiedniejszych dla dzieci. Właśnie na tym tomie oparta jest wersja z 2009 roku, której ponownym tłumaczeniem zajęła się Pani Eliza Pieciul- Karmińska, i która jest bliższa oryginałowi niż dwutomowe wydanie z 1989 roku w przekładzie Pani Emilii Bielickiej i Pana Marcelego Tarnowskiego. Autorka „nowej” wersji posługuje się językiem suchym, twardym, można powiedzieć surowym, szorstkim, brak tu sztucznej bajkowości, próżno szukać pięknego księcia (w „Roszpunce”), nie ma infantylizmów i zdrobnień (mamusia „Czerwonego Kapturka”), a złota rybka jest po prostu turbotem („Bajka o rybaku i jego żonie”). Ta szorstkość ma swoje uzasadnienie- to są opowieści ludowych, tradycyjnych bajarzy, ciężko tu oczekiwać bogatego i wyszukanego słownictwa. Nowe tłumaczenie ma za zadanie również trochę uwspółcześnić treść, stąd na przykład niektóre słowa jak bochenek zastąpiono wyrazem chleb, dukaty zostały talarami itd. To, co znamienne dla obu wydań to naukowa wartość tych przekazów i cel ich spisania- te baśnie mają wychowywać. Straszenie jako metoda pedagogiczna. Przejaskrawienie sytuacji na przykład gdy Wilk pożera Czerwonego Kapturka (jest i taka wersja, która nie kończy się happy endem) jako ostrzeżenie- nie rozmawiaj z nieznajomymi, strzeż się dzikich zwierząt. Na ogół granica między dobrem a złem jest wyraźnie zaznaczona w baśniach braci Grimm. Z perspektywy lat muszę powiedzieć, że nie podoba mi się w tych opowieściach napiętnowanie postaci Macochy, generalnie kobiety ukazywane są jako albo przebiegłe manipulatorki, które zapatrzonych w nie, naiwnych, zagubionych mężczyzn owijają sobie wokół palca albo jako istoty nie grzeszące nadmiarem inteligencji. W nowym wydaniu nieco straszą przepiękne ilustracje autorstwa Adolfa Borna (wydanie dwutomowe ilustrowała Elżbieta Murawska- tutaj nic mnie za serce nie chwyciło). Do wydania dwutomowego mam natomiast ogromny sentyment- czytałam te bajki mojej siostrze na dobranoc i bardzo sobie cenię, mimo wszystko, poetyckość i bajkowość języka w tej edycji. Oba wydania opatrzone są przedmową Braci Grimm, warto też dodatkowo zwrócić uwagę na teksty pochodzące od redakcji, od tłumaczy, w dwutomowej antologii baśni jest znakomite posłowie autorstwa Pani Heleny Kapełuś. Z tych materiałów czerpałam wiedzę na temat genezy i historii powstania „Baśni Braci Grimm”. Opowieści te do dziś inspirują twórców filmowych, artystów oraz pisarzy, czemu absolutnie nie należy się dziwić. Oczywiście polecam.

foto: archiwum własne

Ważne uzupełnienie, pochodzące od Pani tłumaczki, Elizy Pieciul- Karmińskiej:
W 2010 roku wydawnictwo Media Rodzina wypuściło pełne wydanie 200 baśni Grimmów w tłumaczeniu Pani Elizy Pieciul- Karmińskiej, z pięknymi rycinami Ottona Ubbelohdego. Otrzymałam również zdjęcie okładek tego wydania od Pani Elizy, które załączam do postu.
foto: zdjęcie otrzymałam za pomocą poczty elektronicznej od Pani tłumaczki, Elizy Pieciul- Karmińskiej

sobota, 21 lutego 2015

„W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa” Elisabeth Åsbrink

foto: archiwum własne
Szwecja- kraj mlekiem, miodem, tolerancją płynący. Pamiętam jak mój profesor na studiach podyplomowych wychwalał tamtejszy hybrydowy model opieki zdrowotnej. Czteropolowy system finansowania (obowiązkowe ubezpieczenia zdrowotne, lokalne podatki, subsydia z budżetu państwa oraz opłaty ponoszone przez pacjentów), duży interwencjonizm państwowy plus dostęp dla wszystkich do innowacyjnych technologii, absolutnie wszelkich świadczeń zdrowotnych. Cud- miód chciałoby się rzec.

Wspaniałą cechą szwedzkiego społeczeństwa jest tolerancja, niestety doprowadzana w niektórych przypadkach do przesady. Szwedom tak bardzo leży na sercu dobro poszczególnych obywateli, w tym imigrantów, że dyrektor jednej ze szkół postanowił, by nikogo nie urazić, pozbyć się na co dzień państwowej flagi (wywieszana jest wyłącznie podczas ważnych świąt narodowych). Idźmy dalej, z parlamentu został usunięty obraz Georga E. Schrödera „Junona”, który wisiał tam od 1938 roku, oficjalnie- mógłby obrażać feministki, mniej oficjalnie- muzułmanów (w końcu Junona odkrywa na nim swą mlecznobiałą pierś), oczywiście to wyłącznie spekulacje, tak naprawdę nie podobał się jednej z deputowanych (nota bene feministce). Kolejna ciekawostka, z której zapewne niewielu zdaje sobie sprawę (ja też tego nie wiedziałam), ramadan powinien stać się oficjalnym świętem państwowym, gdyż stanowi "nordycką (!) i szwedzką tradycję".

Co jeszcze kojarzy nam się z tym, jakże wspaniałym, krajem? Niebiesko- żółte barwy i logo najbardziej rozpoznawalnego na świecie sklepu meblowego- IKEA. Zadajmy sobie zatem pytanie, podobnie jak autorka reportażu „W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa”, czy Szwecja od zawsze była krajem tak obsesyjnie tolerancyjnym, dbającym o uczucia innych? Odpowiedź niestety brzmi nie.

W czasie gdy Hitler rozpoczął wysiedlanie austriackich Żydów, Szwecja, a także Szwajcaria usiłowały zrobić wszystko, aby zamknąć swoje granice przed napływem „obcego elementu”. Szwedzcy naziści, po listopadowym pogromie, rozpoczęli kampanię „Mota Moses i grind”, przeciwstawiającą się napływowi żydowskiej imigracji. Żydowskie paszporty napiętnowane zostały symbolem „J”, nawet gdyby udało się komuś wydostać z Austrii i zostać przyjętym w Szwecji, nie było mowy o stałym pobycie. Informacje o tym, jak działali Szwedzi w trakcie drugiej wojny światowej, czy usiłowali pomóc, czy wiedzieli do czego doprowadzi zaniechanie wszelkich działań, przeplatane są w książce z listami, które wymieniają rodzice Ottona ze swym synem, którego wbrew wszystkiemu udało się wysłać do kraju mlekiem i miodem płynącego.

Nawet teraz pisząc o tej książce z trudem powstrzymuję łzy. Listy te pełne są nadziei, Szwedzi bez przerwy określani są w nich jako „dobrzy ludzie”. Rodzice starają się podtrzymywać więź z synem mimo kleszczy nazistów coraz mocniej zaciskających się na ich szyjach, niestety dystans robi po pewnym czasie swoje, Otto coraz rzadziej odpisuje, aż do tragicznego finału, kiedy korespondencja ostatecznie całkowicie się urywa.

Równolegle prowadzony jest wątek Ingvara Kamprada- założyciela IKEA. W dzieciństwie wyalienowany samotnik, inny od wszystkich, spragniony czułości i uwagi, bliskości, bardzo chciał przynależeć do grupy. Pech chciał, że grupa, w której się odnalazł to byli naziści, czego obecnie głęboko żałuje, co wielokrotnie podkreślał. Szwecja otworzyła swoje granice dopiero po zakończeniu wojny, wtedy w pomoc zaangażowało się mnóstwo osób, Szwedzi zrozumieli co naprawdę działo się w Europie, ale nastąpiło to zbyt późno. Co ciekawe Ingvar Kamprad i Otto Ullmann przyjaźnili się w młodości, zanim ujawniono nazistowską przeszłość Kamprada. Powiem więcej, początki IKEA- to mała, rodzinna firma założona praktycznie w szopie, gdzie dwaj chłopcy i kilkoro innych przyjaciół rozpoczęli pogoń za marzeniami.

Pod koniec reportażu Elisabeth Åsbrink wymienia prześladowania, które dotykały ludność żydowską począwszy od 313 roku do czasów współczesnych Hitlerowi. Konkluzja jest następująca: „To wszystko mogło się wydarzyć. Już kiedyś się wydarzyło.” Tę książkę koniecznie trzeba przeczytać. Jest znakomicie napisana, opowiada poruszającą do głębi historię. W 2014 roku autorka otrzymała Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. Polecam.

„Pierwszy bilans po apokalipsie” Frédéric Beigbeder

foto: archiwum własne
Długo zastanawiałam się czy i jak napisać o tej książce. Przyznać się do bycia ignorantem jest bowiem ciężko. Z listy stu książek, które należy przeczytać zanim papierowe wydania znikną, wybranych przez autora, udało mi się przeczytać zaledwie dziesięć pozycji. We wstępie do tego eseju krytycznoliterackiego Beigbeder wyraża uzasadnione obawy, że czeka nas świat jak z powieści Raya Bradbury'ego („Fahrenheit 451”), z tym, że książki nie będą palone, a raczej przerabiane na makulaturę. Nadchodzi era czytników. Koniec z wąchaniem książek, czułym dotykaniem po grzbiecie, noszeniem pod pachą, czytaniem w miejscach publicznych- tak, aby każdy mógł ujrzeć okładkę. Tego procesu cyfryzacji nie da się już cofnąć, nie da się mu zapobiec. Dlatego też autor- fircyk, dandys, niegrzeczny chłopiec francuskiej literatury, bardzo kontrowersyjna postać za pomocą tej papierowej książki zamierza ocalić od zapomnienia woluminy („przedmioty w okładce, złożone z przewracanych papierowych kartek”). Ludzie często zadają sobie pytania dlaczego czytamy, czemu to służy, jesteśmy w stanie przyznać, że szelest papieru i jego zapach to nie najważniejsze powody, najbardziej istotna jest ucieczka od rzeczywistości, wolność jaką daje lektura, możliwość przeniesienia się do innego życia, poszerzenie horyzontów, zdobywanie wiedzy, etc. Ja chyba należę jednak do świata analogowego, podzielam obawy Beigbedera, bardzo rzadko czytam e- booki, bo zwyczajnie tego nie lubię. Książka się nagle nie wyładuje i nie wyłączy, można ją kartkować, podkreślać, zakreślać, wracać momentalnie do wybranych fragmentów, oczywiście uwielbiam też szelest kartek (kompleksy niższości bojowników cyfryzacji nakazują dodawanie w czytnikach aplikacji, które imitują szelest papieru), trujący zapach farby drukarskiej. Jeden z moich ulubionych pisarzy Mario Vargas Llosa powiedział (i słowa te także przytacza we wstępie Frédéric Beigbeder): „Musimy nadal marzyć, czytać i pisać, bo to najskuteczniejszy sposób, jaki znaleźliśmy, by ulżyć sobie w naszym nietrwałym położeniu, przezwyciężyć niszczycielskie działanie czasu i sprawić, by to, co niemożliwe, stało się możliwe.” Jak powstała tajemnicza, wysoce subiektywna lista ulubionych stu książek autora, które należy przeczytać na papierze, zanim będzie za późno? Muszę przyznać, że kryteria wyboru poszczególnych lektur są niezwykle interesujące, zresztą tak samo jak sama postać Frédérica Beigbedera- pisarza, krytyka literackiego, aktora, reżysera, dyrektora wydawnictwa, prezentera telewizyjnego. Oczywiście nie mogę zdradzić czym kierował się autor wybierając książki do swego bilansu, mogę tylko powiedzieć, że ja wybierając jego esej do swojej domowej biblioteczki uwzględniłam dwa pierwsze punkty z jego listy (wygląd autora i poczucie humoru). Śmiałam się prawie cały czas, czytałam powoli punkt po punkcie, szukałam informacji na temat poszczególnych lektur z listy, zwłaszcza tych, których nie znałam (chodzi niestety o większość). Sama „hitparada” zawiera nazwiska bardzo znanych pisarzy jak na przykład zeszłoroczny noblista Patrick Modiano, Gabriel Garcia Marquez, Michaił Bułhakow, Henry Miller, Truman Capote, Karen Blixen, Ernest Hemingway, Bret Easton Ellis („American Psycho” znajduje się na pierwszym miejscu listy), Boris Vian itd. Obok wielkich nazwisk świata literatury pojawia się postać Kurta Cobaina (jego „Dzienniki” znajdują się na 66 miejscu bilansu), a także płyta winylowa zespołu Téléphone (autorowi na swojej własnej, subiektywnej liście wolno wszystko). Ujął mnie za serce opis dotyczący „Piany dni” Borisa Viana. Zgadzam się w 100% z twierdzeniem, że czytając tę powieść młodniejemy. Rzeczywiście „są autorzy, którzy szybko się starzeją, są tacy, którzy nie pozwalają nam się zestarzeć”. Prawie wszystkie książki w bilansie opisane są z ogromnym poczuciem humoru, szczyptą ironii, odrobiną cynizmu, niewielką dawką zazdrości ze strony autora, warto pochylić się nad tą lekturą. Poza tym Beigbeder musi dysponować jakimś proroczym darem- nazwisko pisarza Michela Houellebecqa (uważam, że pod wieloma względami ten rok będzie należał do niego) odmieniane jest tu przez wszystkie przypadki i wymieniane przy różnych okazjach co najmniej pięćdziesiąt razy, wątpię, że tylko dlatego, że panowie się przyjaźnią.

foto: archiwum własne

piątek, 13 lutego 2015

(Samo)biczowanie “Chimerą"

foto: archiwum własne
II edycja konkursu na opowiadania „Otwartym tekstem” organizowanego przez miesięcznik literacki „Chimera”, nad którym mecenat objęło PKN ORLEN powoli odchodzi w zapomnienie. Spośród prawie dwóch tysięcy nadesłanych tekstów Jury wybrało te najlepsze z najlepszych, przeczytać je można w najnowszym wydaniu magazynu “Chimera”. Moje historyjki (każdy autor o zgrozo mógł przesłać aż trzy opowiadania) przeszły bez echa, nikogo nie zachwyciły. Przyczyny tego są następujące (kolejność dowolna): 
a) brak talentu, 
b) toporny język i stylistycznie też wszystko leży, i kwiczy, nie mówiąc o interpunkcji (przecinki zawsze w moich tekstach żyją własnym życiem i w to nie wnikam) i upodobaniu do zdań wielokrotnie wielokrotnie wielokrotnie, czy już pisałam wielokrotnie?! złożonych, 
c) nieciekawa tematyka (umówmy się, że Proust i magdalenki, XVIII -wieczny ogrodniczy snobizm, domniemane złoża gazu łupkowego oraz choroby psychiczne są raczej passé), 
d) brak szczęścia, 
e) są Inni, lepsi ode mnie. 
Ok, dość tej samokrytyki. Gdy już przełknęłam łzy goryczy obiecałam sobie, że odtąd zastanowię się milion razy zanim coś wypuszczę dalej w świat, będę ciężko pracować nad stylistyką, składnią, nowych słów tworzeniem, uroczyście przysięgam. Amen. 
Zanim przejdę do ochów i achów, zachwytów wszelakich, jak najbardziej szczerych i płynących z serca, nad antologią konkursowych opowiadań,a tych będzie niemało, dygresja. 
***
Czego nie należy robić jeśli chcemy w przyszłości trafić na literackie salony, pławić się w celebryckich luksusach, ogrzewać w blasku sławy, fleszy etc? I to wcale nie będą moje słowa, tylko autorytetu w tej dziedzinie- Frédérica Beigbedera: 
„Po pierwsze nigdy nie powinniśmy sprawiać wrażenia, że kochamy życie; taka postawa dyskwalifikuje nas na wstępie.[...]Żeby być wiarygodnym należy mieć ponurą minę, ubierać się jak łachmaniarz, udawać cierpienie.[...]Po drugie, należy robić tylko jedną rzecz naraz.” 
***
Biada tym, którzy doskonale rysują, piszą (ale czyniąc to afirmują życie, a nie nurzają się w jego bagnie), gotują, tańczą, uprawiają sporty, a przy tym nauki ścisłe nie mają przed nimi żadnych tajemnic. Nie należy się do tego przyznawać i basta. 
W opublikowanych w „Chimerze” opowiadaniach konkursowych możemy się przejrzeć jak w lustrze, nie jestem tylko pewna, czy spodoba nam się to, co w nim ujrzymy. Nie jest to bowiem piękne zwierciadło w złotej ramie, to raczej pełne rys, krzywizn i pęknięć szkło. Umartwiania się nie ma w nich końca (patrz dygresja). Wyłania się z tych tekstów obraz naszego społeczeństwa jako zeżartego przez konsumpcjonizm, ogłupionego mediami mentalnego zaścianka. Zdaniem autorów krzywdzimy nie tylko siebie nawzajem, również zwierzęta cierpią katusze. Dużo tu wulgaryzmów (widać współcześnie tak ma być, jak ktoś nie sypnie soczyście paroma epitetami to nie dotrze do czytelnika), rozlewu krwi, ale też braku empatii, jakiegoś poczucia więzi. Rozmowy w przeciętnej rodzinie są jałowe, pozbawione treści. Z opowiadań wyziera zgnilizna moralna, być to mieć, ale bynajmniej nie w głowie, ale w portfelu, natychmiast wydać i zaciągnąć kredyt, byle nie w CHF. Obojętność w obliczu egzystencji i śmierci drugiego człowieka, ciche dramaty rozgrywające się za zamkniętymi drzwiami. Ważny jestem ja ja ja. I samotność, mimo otaczających nas ludzi, przedmiotów, bodźców, a z niej depresje, samobójstwa, uzależnienia- alkohol i narkotyki, niemożność adaptacji. Smutne to i przerażające. Czy w stu procentach prawdziwe czy obliczone na wywołanie odpowiedniego efektu (vide dygresja)? To w sumie nie jest istotne. Teksty konkursowe są naprawdę świetne, począwszy od tematyki, poprzez słownictwo, język (w kilku opowiadaniach oprócz treści warto też zwrócić uwagę na rytm utworu), styl, aż do słowotwórstwa niektórych autorów. Ciężko uwierzyć, że to debiutanci (zazdrość dodatkowo mąci mój udręczony umysł). Z 21 opowiadań tylko dwa nie przypadły mi do gustu, być może dokonałabym też niewielkich roszad jeśli chodzi o podium, ale na szczęście to nie mnie oceniać, kto na które miejsce zasłużył. Podsumowując – 10 zł to nie jest wiele, warto zainwestować te skromne środki w poznanie nazwisk początkujących pisarzy, o których mam nadzieję, będzie wkrótce głośno. (Nie, nie jestem cichym PR-owcem owego czasopisma, raczej skromną fanką, piszę to, co myślę. Dziękuję.)
foto: archiwum własne

poniedziałek, 9 lutego 2015

„Zimowa opowieść” Mark Helprin

foto: archiwum własne


Książka ta wołała do mnie z półki przez ostatnie pół roku. Brałam ją do ręki i odkładałam wielokrotnie. Przyczyną mojego dystansu i niechęci do sięgnięcia po tę lekturę był film nakręcony na jej podstawie, który miałam nieszczęście obejrzeć jeszcze przed rozpoczęciem czytania (ogromny błąd!!!). Obraz mnie nie zachwycił ani też nie rozczarował, szybko zapomniałam o tej trywialnej historii miłosnej z odrobiną magii i znikomą ilością tytułowej zimy. Twórcy ekranizacji położyli nacisk na romans ciężko chorej na gruźlicę Beverly Penn i drobnego złodziejaszka-mechanika Petera Lake'a. Jest to zaledwie mała cząstka tego, czym naprawdę jest ta znakomita, wielowątkowa powieść. Helprin przede wszystkim ukazuje zmieniające się na przestrzeni lat miasto- Nowy Jork. Opisuje jego wzloty i upadki, srogie zimy, katastrofalny pożar na przełomie wieków, codzienne życie mieszkańców. Zmiany- nowe budynki, postęp cywilizacyjny i reakcja ludzi na te wydarzenia, to jest najciekawsze w tej powieści. Mitologizacja Nowego Jorku (coś podobnego, co czyni Pamuk względem Stambułu), dodanie do codzienności szczypty magii czyni z miasta ostoję sprawiedliwości zamieszkałą przez archetypicznych bohaterów, których cechuje odwaga, poświęcenie, uczciwość, cierpliwość (najważniejsze cnoty człowiecze według Isaaca Penna – założyciela gazety The Sun i seniora rodu). Z małymi wyjątkami oczywiście, takimi jak chociażby szef bandy Krótkich Ogonów- Pearly Soames, zły do szpiku kości bandzior polujący na Petera Lake'a. Linearność czasu tej opowieści zakłóca cykliczne pojawianie się Petera Lake'a, Pearly'ego Soamsa oraz Jacksona Mead'a. Ten ostatni to bardzo enigmatyczny konstruktor mostów składających się w równej mierze ze stali, co ze światła i tęczy. Mostów łączących czas i przestrzeń, będących bramami do innego, lepszego świata, i których niestety nie udaje mu się ukończyć, choć próbuje wielokrotnie, być może po dziś dzień. Gdy czytałam o białym koniu, Aniele Stróżu Petera Lake'a- Athansorze nie mogłam uniknąć skojarzeń z Atraxem z „Niekończącej się opowieści”. Atreyu, który go dosiadał był moją pierwszą, wielką, platoniczną miłością. Petera Lake'a jednak nie polubiłam (może to przez Colina Farrella, który odtwarzał tę postać w filmie?). Moją sympatię zyskała za to Virginia Gamley- odważna, bezkompromisowa, niezwykle elokwentna erudytka (jak przystało na mieszkańców mistycznego Coheeries), która pewnej srogiej zimy postanowiła rozpocząć nowe życie w metropolii. Z miejsca dostała pracę w redakcji prestiżowej gazety The Sun i pisała błyskotliwe felietony zawierające jej spostrzeżenia dotyczące miejskiego życia. Język jest zresztą jednym z atutów tej powieści, narzędziem doskonale ukazującym postacie i środowisko, w jakim przyszło im żyć. Jest to napisana z rozmachem, piękna opowieść o magicznym mieście, które potrafi jak feniks odrodzić się z popiołów, o miłości, która pokonuje ramy czasu, z nienachalną dozą polityki i subtelnym humorem. Nie mogłam się oderwać, a powieść ma bagatela 692 strony. Bardzo polecam. Na mnie czeka już kolejna książka autora.

foto: Pixabay

foto: Pixabay

niedziela, 1 lutego 2015

„Szpiedzy Mossadu i tajne wojny Izraela” Dan Raviv & Yossi Melman

foto: archiwum własne
Wciągająca, dobrze udokumentowana historia izraelskich służb wywiadowczych od momentu powstania do czasów współczesnych. Autorzy nie koncentrują się jedynie na Mossadzie, opisane są również losy innych agencji: Amanu, Szin Betu, Lakamu, Malmabu i Natiwu oraz współpraca z zagranicznymi służbami, w tym z CIA. Na kartach książki przedstawiono między innymi zamachy dokonywane przez Mossad na byłych nazistach, na naukowcach, którzy pracują w programach rozwoju broni nuklearnej, biologicznej i chemicznej, na liderów i członków organizacji terrorystycznych. Autorzy opisują działania wywiadu towarzyszące wszelkim konfliktom zbrojnym takim jak wojna sześciodniowa, wojna Jom Kippur czy wojny libańskie. Ciekawie przedstawiona jest walka Izraela z próbami budowania arsenału jądrowego przez Iran, Irak czy Syrię. W pierwszym przypadku opisano działanie wirusa komputerowego Stuxnet, który wpływał na program służący do obsługi wirówek wzbogacających uran, zaburzenie działania tych urządzeń skutecznie pokrzyżowało irańskie plany zbudowania bomby atomowej. W przypadku Iraku i Syrii dokonano bombardowań istniejących reaktorów. Z zainteresowaniem czytałam o brawurowej akcji porwania samolotu MiG 21 oraz o transporcie dwustu ton fluorku uranu do Izraela (na kanwie tej historii Ken Follet napisał powieść „Trójka”). W książce opisane są również różne sposoby stosowane przez Mossad celem wyeliminowania poszczególnych terrorystów- zatrute belgijskie czekoladki, spray z trucizną, bomby w przesyłkach listowych, techniki manipulacji informacjami prasowymi, metody werbowania agentów i tak zwanych sajanów (pomocników). Za większość spektakularnych akcji, tych zakończonych sukcesem, odpowiada elitarny oddział Mossadu, zwany Kidonem. I tu rzeczywiście widać podobieństwo do filmów z Jamesem Bondem- agenci wchodzący w skład tej jednostki są wszechstronnie wyszkoleni, znają doskonale sztuki walki, dysponują najnowocześniejszym sprzętem, są doskonale wykształceni- wielu z nich ma doktoraty, nie tylko z jednej dziedziny nauki. Autorzy opisali również te nieudane czy wręcz niepotrzebne akcje Mossadu, porażki Szin Betu, choć tych jest stosunkowo niewiele. Oczywiście książka jest dosyć jednostronna, miejscami wręcz proizraelska, w wielu rozdziałach podkreślano, że zabójstwa, zamachy to konieczność, gdyż Izrael otoczony wrogami musi być stale w gotowości, bronić się, nie może dopuścić do powtórki Holocaustu. Co oczywiście nie przeszkadza tajnym służbom współpracować z byłymi nazistami (przykład to zwerbowanie do pomocy byłego esesmana Otto Skorzennego). Oryginalny tytuł tej lektury trąci lekko megalomanią – „Szpiedzy przeciwko Armagedonowi. Wewnątrz tajnych wojen Izraela”, żydowskie państwo jest przekonane, że stoi nie tylko na straży własnych interesów, ale że otacza opieką i broni Zachód przed arabskim terroryzmem, choć trzeba przyznać, że ma swoje zasługi w walce z postępującym dżihadem. Choć jeden z autorów deklaruje, że jest zwolennikiem opuszczenia przez Izrael terenów okupowanych, nie ma w tej książce propozycji uregulowania w jakikolwiek sposób tej drażliwej kwestii. Niemniej jednak jest to ciekawa lektura, polecam.