sobota, 22 listopada 2014

“Kiedy byłem dziełem sztuki” Eric Emmanuel Schmitt

foto: archiwum własne
Zaskoczenie, szok, konsternacja- to właśnie odczuwałam, kiedy przeczytałam pierwszych kilkanaście stron tej książki. Do tej pory kojarzyłam autora, którego bardzo cenię, z opowiadaniami, sztukami, powieściami, które podejmowały wprawdzie trudne tematy, ale w subtelny i piękny sposób. Wzruszały, niosły ogromny ładunek emocjonalny. Traktowały o śmierci (“Oskar i Pani Róża”), o małżeńskich niesnaskach (“Tektonika uczuć”, “Małe zbrodnie małżeńskie”), różnych obliczach miłości i towarzyszących jej obsesjach (“Trucicielka”, “Odette i inne historie miłosne”), o poszukiwaniu własnej tożsamości (“Kobieta w lustrze”), o pogoni za szczęściem i spełnianiu marzeń (“Marzycielka z Ostendy”). Eric Emmanuel Schmitt podejmował też temat wojny w Iraku, życia wygnańców, opisywał losy środowiska imigrantów w Anglii, wzywał do tolerancji (“Ulisses z Bagdadu”). W niedawno opublikowanej “Tajemnicy Pani Ming” zmierzył się z konfucjańskim systemem filozoficznym, a w “Ewangelii według Piłata” przedstawił niezwykle kontrowersyjne poglądy na osobę Judasza. Za każdym razem czytając jego powieści czułam, że wszystko skończy się dobrze, był to swoisty balsam dla duszy. Z książką “Kiedy byłem dziełem sztuki” na początku nie miałam takiej pewności. Mamy tu do czynienia z okrutną, miejscami obrzydliwą i groteskową, ale jakże fascynującą przypowieścią o znaczeniu sztuki we współczesnym świecie. Wiele razy wracałam podczas lektury na stronę tytułową, żeby się upewnić czy rzeczywiście czytam Schmitta, czy to nie jest przypadkiem Jose Carlos Somoza (mój ulubiony pisarz). Nie chodzi mi o podobieństwo treści (odnoszę się tu do powieści “Klara i półmrok”, tam ludzi maluje się i gruntuje jak prawdziwe płótna, następnie sprzedaje, stanowią część wyposażenia luksusowych domów, tę kontrowersyjną praktykę autor określa mianem hiperdramatyzmu), ale odczucia jakie u mnie wywołała lektura obydwu książek. Autorzy, zarówno Schmitt, jak i Somoza stawiają niezwykle ważne pytania. Czy istnieją jakieś granice artystycznej ekspresji? Czy twórcy, w imię sztuki, wolno absolutnie wszystko? Czy może zdehumanizować człowieka, zamienić w przedmiot na oczach ogółu społeczeństwa? Czy istotę ludzką można pozbawić człowieczeństwa? Czy wreszcie my, jako widzowie nie mamy udziału w degradacji współczesnej sztuki i sprowadzaniu jej do poziomu kloaki? Powieść Schmitta opisuje losy młodego, rozczarowanego życiem mężczyzny, który pewnego dnia postanawia się zabić, ratuje go z opresji znany, aczkolwiek kontrowersyjny artysta- Zeus Peter Lama, który obiecuje mu sławę, bogactwo i ekscytujące życie cennego eksponatu. Już Seneka Młodszy zauważył, że “pochwała karmi sztukę”. Myśl tę podtrzymuje Schmitt w swej powieści. Mówi, że każdy z nas ma trzy formy życia. Daną nam z chwilą narodzin fizyczność, na którą nie mamy wpływu, własną świadomość oraz opinię innych na nasz temat. Sukces, zdaniem Zeusa Petera Lamy zależy od publiczności, a wywołanie skandalu jest medialnym akceleratorem gwarantującym popularność danego dzieła. W opozycji do tego bohatera autor umieszcza dobrotliwego, ułomnego Carlosa Hannibala, który maluje to, co kryje się w ludzkich sercach, to, co niewidoczne dla oczu. Twórca ten obnaża przed młodym mężczyzną dwulicowość, hipokryzję Zeusa Lamy. Książka “Kiedy byłem dziełem sztuki” ukazuje w brutalny sposób czasy w jakich przyszło nam żyć. Wszechobecny kult piękna, chorobliwe dążenie do sprostania wymaganiom odnośnie do idealnej sylwetki, doskonałego ubioru. Autor pokazuje do czego prowadzi takie spojrzenie na świat, ostrzega, że w ten sposób możemy przeoczyć otaczające nas piękno, przestrzega przed tworzeniem sztuki dla mas, udowadnia, że prawdziwe dzieła są w stanie obronić się same, nie potrzebują aplauzu tłumów. W ostatnich fragmentach powieści wraca nadzieja, odetchnęłam z ulgą, to Schmitt, który znowu mówi, że nie wszystko jeszcze stracone. Znakomita lektura. Polecam zarówno “Kiedy byłem dziełem sztuki” Schmitta, jak i “Klarę i półmrok” Somozy (tutaj autor dochodzi do podobnych wniosków- “jedynym sensem sztuki jest sztuka sama w sobie”). Do tych książek dołączyłabym jeszcze “Wegetariankę” Han Kang. Koreańska autorka stawia tu ważne pytania, do którego momentu totalne pofolgowanie najniższym instynktom możemy jeszcze nazwać sztuką? Jak daleko artysta może posunąć się w realizacji swoich wizji? Zachęcam do lektury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz