|
foto: archiwum własne |
Na wstępie należy powiedzieć, że nie jestem wielką fanką twórczości Umberto Eco. Wprawdzie zachwyciła mnie pierwsza powieść tego pisarza - „Imię róży”, ale później, przy „Wahadle Foucaulta” mój entuzjazm się wyczerpał. Trzy razy próbowałam zgłębić tę książkę, ale nie było mi dane. Regularnie, gdzieś około pięćdziesiątej strony padam, nie mogę przejść tego szczegółowego opisu każdego z eksponatów w muzeum i już. Mam tak skuteczną blokadę, że „Tajemniczego płomienia królowej Loany” też nie mogłam przeczytać, mimo że czai się na półce. Raz po raz trafiałam w sieci na pozytywne opinie o najnowszej powieści - "Temat na pierwszą stronę" (a raczej opowiastce, bo objętość tego dzieła jest zaskakująco niewielka) i na Targach Książki w końcu uległam. Powiedziałam sobie-
raz kozie śmierć, spróbuję wrócić do czytania Eco. I... zachwyciłam się. Jest to błyskotliwa, napisana z odpowiednią dozą humoru i ironii, niekiedy wręcz miażdżąca krytyka współczesnych, zakłamanych mediów (i nie tylko, skostniałym uczelnianym układom i układzikom też się dostaje). Autor opisuje w niej dziennikarski świat od kuchni, podaje przepis jak z kilku faktów, całej masy spekulacji i domysłów oraz własnej wyobraźni tworzyć newsy, za które niektórzy gotowi są nawet zabić. Nie ma czegoś takiego jak wolne media, w głównym nurcie wartko płynących w naszym kierunku informacji próżno szukać prawdy. Jaka jest naczelna dewiza dziennikarzy skupiających się w redakcji opisywanego przez Eco „Jutra”? Otóż ich zdaniem
„Gazety uczą ludzi, jak mają myśleć.” I dalej:
„Ludzie początkowo nie wiedzą, jakie mają poglądy, potem my im to mówimy, a oni dostrzegają, że je mieli.” Cały ten teatrzyk na zlecenie Simeiego (red. naczelny) obserwuje Colonna. Został on zatrudniony jako
ghost writer, ma za zadanie opisać powstawanie gazety „Jutro”, kolegia dziennikarskie, tworzenie tematów, prowadzone śledztwa, codzienne życie redakcji etc. Książka, którą w ten sposób tworzy ma zostać w krótkim czasie bestsellerem. Jest tylko jeden szkopuł- gazeta „Jutro” to fikcja i choć nie wiedzą o tym zatrudnieni w niej dziennikarze, nigdy nie powstanie. Po co w takim razie bawić się w ciuciubabkę i powoływać do życia taki dziwny twór, pozorować redakcyjne prace? Ma to być narzędzie nacisku pewnego tajemniczego biznesmena, który za pomocą zastraszania możliwymi kompromitującymi artykułami chce zdobyć polityczne i gospodarcze wpływy. Czytając śmiałam się często, ale niekiedy był to śmiech przez łzy. Poziom manipulowania ogłupionymi przez prymitywną ofertę programową telewizji ludźmi sięga zenitu, a i cała historia tworzenia artykułów (spekulacje, przeinaczanie faktów, niedopowiedzenia, brak rzetelności), odpowiedzi na listy czytelników, jakość tekstów niepokojąco przypomina to, z czym mamy do czynienia dosyć często w tak zwanych „mainstreamowych” mediach. Plus te straszliwe rady, jak na przykład:
„Zapamiętajcie sobie, że aby zbić oskarżenie, nie trzeba dzisiaj koniecznie dowieść, że sytuacja przedstawia się całkiem przeciwnie, wystarczy podważyć wiarygodność oskarżającego.” dopełniły mojego poczucia beznadziei. Dalej mamy słynne zbieranie teczek na wszystkich i na wszystko, również popularna i znana metoda kompromitowania, zwłaszcza polityków. I nie chodzi wcale o ujawnianie ich treści, co poniektórzy jedynie nimi dziarsko swego czasu wymachiwali i to wystarczyło, żeby zasiać ziarno wątpliwości...skoro jest teczka, coś musi być na rzeczy. Bardzo podobało mi się nawiązanie do powieści „Liga uczciwych” Johna Mosca (powstała w 1945 roku), słowa przypisane w powieści Mai trafnie diagnozują, jaki los czeka większość idealistów:
„Liga uczciwych- powiedziała Maia z uśmiechem – to tytuł starej, przedwojennej powieści Giovanniego Moski, która dziś jeszcze mogłaby nas rozbawić. Mowa w niej o takiej union sacrée porządnych ludzi, mieli oni mieszać się z nieuczciwymi, aby ich demaskować i w końcu nawracać na uczciwość. Aby jednak nieuczciwi uznawali ich za swoich, członkowie ligi musieli postępować w nieuczciwy sposób. Łatwo sobie wyobrazić co się potem stało. Liga uczciwych zamieniła się stopniowo w ligę nieuczciwych.”
Ciekawe było również śledztwo prowadzone przez jednego z bohaterów, dotyczące prawdziwych okoliczności śmierci Benito Mussoliniego, które nie zakończyło się szczęśliwie dla dziennikarza. Nic więcej jednak nie zdradzę, bo i tak powiedziałam zbyt wiele. Tę książkę trzeba przeczytać. I koniecznie włączyć krytyczne myślenie, analizować i rozkładać na czynniki pierwsze wszelkie sensacyjne informacje, które do nas docierają (te zawarte w powieści również). Teraz Ci, którzy na co dzień nie zdawali sobie sprawy z szerokiego wachlarza dziennikarskich sztuczek dostali znakomitą broń do ręki. Warto z niej skorzystać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz