poniedziałek, 9 lutego 2015

„Zimowa opowieść” Mark Helprin

foto: archiwum własne


Książka ta wołała do mnie z półki przez ostatnie pół roku. Brałam ją do ręki i odkładałam wielokrotnie. Przyczyną mojego dystansu i niechęci do sięgnięcia po tę lekturę był film nakręcony na jej podstawie, który miałam nieszczęście obejrzeć jeszcze przed rozpoczęciem czytania (ogromny błąd!!!). Obraz mnie nie zachwycił ani też nie rozczarował, szybko zapomniałam o tej trywialnej historii miłosnej z odrobiną magii i znikomą ilością tytułowej zimy. Twórcy ekranizacji położyli nacisk na romans ciężko chorej na gruźlicę Beverly Penn i drobnego złodziejaszka-mechanika Petera Lake'a. Jest to zaledwie mała cząstka tego, czym naprawdę jest ta znakomita, wielowątkowa powieść. Helprin przede wszystkim ukazuje zmieniające się na przestrzeni lat miasto- Nowy Jork. Opisuje jego wzloty i upadki, srogie zimy, katastrofalny pożar na przełomie wieków, codzienne życie mieszkańców. Zmiany- nowe budynki, postęp cywilizacyjny i reakcja ludzi na te wydarzenia, to jest najciekawsze w tej powieści. Mitologizacja Nowego Jorku (coś podobnego, co czyni Pamuk względem Stambułu), dodanie do codzienności szczypty magii czyni z miasta ostoję sprawiedliwości zamieszkałą przez archetypicznych bohaterów, których cechuje odwaga, poświęcenie, uczciwość, cierpliwość (najważniejsze cnoty człowiecze według Isaaca Penna – założyciela gazety The Sun i seniora rodu). Z małymi wyjątkami oczywiście, takimi jak chociażby szef bandy Krótkich Ogonów- Pearly Soames, zły do szpiku kości bandzior polujący na Petera Lake'a. Linearność czasu tej opowieści zakłóca cykliczne pojawianie się Petera Lake'a, Pearly'ego Soamsa oraz Jacksona Mead'a. Ten ostatni to bardzo enigmatyczny konstruktor mostów składających się w równej mierze ze stali, co ze światła i tęczy. Mostów łączących czas i przestrzeń, będących bramami do innego, lepszego świata, i których niestety nie udaje mu się ukończyć, choć próbuje wielokrotnie, być może po dziś dzień. Gdy czytałam o białym koniu, Aniele Stróżu Petera Lake'a- Athansorze nie mogłam uniknąć skojarzeń z Atraxem z „Niekończącej się opowieści”. Atreyu, który go dosiadał był moją pierwszą, wielką, platoniczną miłością. Petera Lake'a jednak nie polubiłam (może to przez Colina Farrella, który odtwarzał tę postać w filmie?). Moją sympatię zyskała za to Virginia Gamley- odważna, bezkompromisowa, niezwykle elokwentna erudytka (jak przystało na mieszkańców mistycznego Coheeries), która pewnej srogiej zimy postanowiła rozpocząć nowe życie w metropolii. Z miejsca dostała pracę w redakcji prestiżowej gazety The Sun i pisała błyskotliwe felietony zawierające jej spostrzeżenia dotyczące miejskiego życia. Język jest zresztą jednym z atutów tej powieści, narzędziem doskonale ukazującym postacie i środowisko, w jakim przyszło im żyć. Jest to napisana z rozmachem, piękna opowieść o magicznym mieście, które potrafi jak feniks odrodzić się z popiołów, o miłości, która pokonuje ramy czasu, z nienachalną dozą polityki i subtelnym humorem. Nie mogłam się oderwać, a powieść ma bagatela 692 strony. Bardzo polecam. Na mnie czeka już kolejna książka autora.

foto: Pixabay

foto: Pixabay

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz