Czy można pisać o raku z humorem, bez zadęcia? Czy możliwe jest w miarę normalne funkcjonowanie w towarzystwie śmiertelnej choroby?
To historia dwójki nastolatków, którzy na przekór wszystkiemu zakochują się w sobie. Nie jest pretensjonalna, nie jest ckliwa, choć momentami chce się płakać. I tak, płakałam, chociaż nie mogę napisać dlaczego, bo wtedy nikt nie przeczytałby książki. Hazel i Gus reagują na swoją chorobę niezwykle dojrzale, sami siebie nazywają “efektem ubocznym” ewolucyjnej mutacji, która w konsekwencji doprowadziła do rozwoju nowotworu. Nie rozpaczają, nie siedzą bezczynnie w oczekiwaniu na koniec życia, starają się funkcjonować na tyle normalnie, na ile to możliwe. Mają pasje, marzenia. Jednym z nich jest wizyta w Amsterdamie. Pragną odwiedzić pisarza, którego książka “An Imperial Affliction” jest ze względu na tematykę bliska ich sercu.
Zwiedzanie, romantyczna kolacja, Vondelpark, to wszystko wydaje się takie zwyczajne i typowe dla pary zakochanych nastolatków...Spotkanie z autorem dla odmiany rozczarowuje...ale czy rzeczywiście? Peter Van Houten jest jedną z ofiar raka- jego ukochana córka umarła i to stało się pretekstem do napisania książki- jedynej jaką wydał, by później pogrążyć się w żalu, depresji.
To, a także historia matki Hazel uświadamia nam, że nowotwór dotyka nie tylko chorych, ale też angażuje całe rodziny. Totalnie przearanżowuje życie Hazel i Gusa, ale również ich rodziców. Co więcej rak ma w nosie wszelkie statystyki i prognozy, ale o tym również nie mogę zbyt wiele napisać, żeby nie zdradzać treści.Oczywiście o zabiegu odwoływania się do fikcyjnego pisarza pisałam już przy okazji omawiania jednej z książek Murakamiego, tutaj mamy wymyślonego pisarza jako jednego z bohaterów i jego zmyślone dzieło, które jest niezwykle ważne dla Hazel i Gusa.
Tytuł fikcyjnej powieści “An Imperial Affliction” autor zaczerpnął z jak najbardziej realnego wiersza Emily Dickinson “There's a certain Slant of light”. Tytuł powieści Johna Greena jest z kolei parafrazą słów Kasjusza, które wypowiada on do Brutusa w “Juliuszu Cezarze” Shakespeare'a: "The fault, dear Brutus, is not in our stars, But in ourselves, that we are underlings." Oprócz Dickinson i Shakespeare'a w książce odnajdujemy odwołania do Davida Fostera Wallace’a (“Infinite Jest”) oraz Petera De Vriesa (“The Blood of the Lamb”). Przyznam, że początkowo czytając tę książkę miałam wyrzuty sumienia- dwójka umierających bohaterów a ja śmieję się z ich żartów, ale właśnie chyba o to chodziło- nabrać dystansu, zacząć traktować życie z przymrużeniem oka nawet w obliczu nieuleczalnej choroby, bo nie wiadomo nigdy co nas czeka...
To historia dwójki nastolatków, którzy na przekór wszystkiemu zakochują się w sobie. Nie jest pretensjonalna, nie jest ckliwa, choć momentami chce się płakać. I tak, płakałam, chociaż nie mogę napisać dlaczego, bo wtedy nikt nie przeczytałby książki. Hazel i Gus reagują na swoją chorobę niezwykle dojrzale, sami siebie nazywają “efektem ubocznym” ewolucyjnej mutacji, która w konsekwencji doprowadziła do rozwoju nowotworu. Nie rozpaczają, nie siedzą bezczynnie w oczekiwaniu na koniec życia, starają się funkcjonować na tyle normalnie, na ile to możliwe. Mają pasje, marzenia. Jednym z nich jest wizyta w Amsterdamie. Pragną odwiedzić pisarza, którego książka “An Imperial Affliction” jest ze względu na tematykę bliska ich sercu.
Zwiedzanie, romantyczna kolacja, Vondelpark, to wszystko wydaje się takie zwyczajne i typowe dla pary zakochanych nastolatków...Spotkanie z autorem dla odmiany rozczarowuje...ale czy rzeczywiście? Peter Van Houten jest jedną z ofiar raka- jego ukochana córka umarła i to stało się pretekstem do napisania książki- jedynej jaką wydał, by później pogrążyć się w żalu, depresji.
To, a także historia matki Hazel uświadamia nam, że nowotwór dotyka nie tylko chorych, ale też angażuje całe rodziny. Totalnie przearanżowuje życie Hazel i Gusa, ale również ich rodziców. Co więcej rak ma w nosie wszelkie statystyki i prognozy, ale o tym również nie mogę zbyt wiele napisać, żeby nie zdradzać treści.Oczywiście o zabiegu odwoływania się do fikcyjnego pisarza pisałam już przy okazji omawiania jednej z książek Murakamiego, tutaj mamy wymyślonego pisarza jako jednego z bohaterów i jego zmyślone dzieło, które jest niezwykle ważne dla Hazel i Gusa.
Tytuł fikcyjnej powieści “An Imperial Affliction” autor zaczerpnął z jak najbardziej realnego wiersza Emily Dickinson “There's a certain Slant of light”. Tytuł powieści Johna Greena jest z kolei parafrazą słów Kasjusza, które wypowiada on do Brutusa w “Juliuszu Cezarze” Shakespeare'a: "The fault, dear Brutus, is not in our stars, But in ourselves, that we are underlings." Oprócz Dickinson i Shakespeare'a w książce odnajdujemy odwołania do Davida Fostera Wallace’a (“Infinite Jest”) oraz Petera De Vriesa (“The Blood of the Lamb”). Przyznam, że początkowo czytając tę książkę miałam wyrzuty sumienia- dwójka umierających bohaterów a ja śmieję się z ich żartów, ale właśnie chyba o to chodziło- nabrać dystansu, zacząć traktować życie z przymrużeniem oka nawet w obliczu nieuleczalnej choroby, bo nie wiadomo nigdy co nas czeka...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz